HFM

artykulylista3

 

Copland CTA407

048 051 Hifi 05 2023 005
Copland, obok innych marek skandynawskich, takich jak Gryphon, Primare, Thule czy Densen, pozostawał w kręgu moich obserwacji od końcówki XX wieku. Po dekadach, przez pryzmat czasu i doświadczenia, mam możliwość posłuchać modelu CTA 407.

Copland CTA 407 to zintegrowany wzmacniacz lampowy w wejściami jedynie analogowymi. W katalogu znajdują się jeszcze trzy tańsze integry: tranzystorowa CSA 70 oraz hybrydowe CSA 100 i CSA 150, wszystkie doposażone w gniazda cyfrowe. Decydując się na konstrukcję w pełni lampową, warto rozważyć zewnętrzny przetwornik cyfrowo-analogowy; choćby DAC 215 z oferty tej samej firmy. Więcej urządzeń aktualnie Copland nie proponuje. CTA 407 jest więc zarówno flagowcem, jak i jedynym w pełni lampowym wzmacniaczem w ofercie.


Budowa
Copland to nowoczesne wcielenie tradycyjnej techniki. Jak urodziwe by nie były, lampy nie zostały wyeksponowane, lecz zamknięte we wnętrzu obudowy. Na tyle wysokiej (blisko 22 cm), że zapewnia im wystarczająco dużo miejsca i powietrza, zapobiegając przegrzaniu. Otwory wentylacyjne wycięto tak, by z jednej strony zapewniały chłodzenie, a z drugiej – nie pozwalały na zbytnie zakurzenie. Ani samych lamp, ani ich blasku właściwie więc nie widać.
Ścianki nie są przesadnie grube, ale dzięki wykonaniu z aluminium, zastosowaniu rozpórek pomiędzy frontem i tyłem oraz wygiętej pokrywie całość okazuje się bardzo sztywna.
Panel przedni o grubości 1 cm także wykonano z aluminium. Jest dostępny w kolorze naturalnego metalu albo anodowany na czarno. Przez całą szerokość w dolnej części ciągnie się czarna aluminiowa wstawka. Umieszczono w niej cztery grupy (po 10) kolorowych diod, przypisanych każdej z lamp mocy i odpowiednio oznaczonych. Sygnalizują załączenie napięcia anodowego (dwie niebieskie), osiągnięcie stabilnych parametrów pracy (zielona), oddawanie mocy ponad 20 W (sześć pomarańczowych) oraz przekroczenie maksymalnych parametrów pracy (ostatnia, czerwona). Stałe świecenie diod pomarańczowych oznacza uszkodzenie lampy lub jej nadmierne zużycie. Przycisk po lewej stronie pozwala ograniczyć liczbę świateł do zielonej, czyli tej, która daje zielone światło do grania.
Do obsługi przeznaczono dwa pokrętła w tradycyjnym dla Coplanada kształcie. Prawe, połączone z niebieskim potencjometrem Alpsa, służy do regulacji głośności. Lewe to sterujący przekaźnikami wybierak wejść. Tryb zasilania oraz wybrane źródło sygnalizują diody rozmieszczone na okręgu w środkowym polu frontu. W sumie daje to 47 diodek. Aha, jest jeszcze jedna nad przyciskiem Tape, czyli funkcją odsłuchu po taśmie, o ile magnetofon został wyposażony w oddzielną głowicę odtwarzającą. Włącznik ST BY wybudza układ z trybu czuwania.
Funkcje wyboru źródła, regulacji głośności oraz standby obsługuje także dołączony w komplecie pilot. Estetyczny i ergonomiczny został wyposażony również w przyciski do obsługi firmowego odtwarzacza. Nie widzę go jednak w aktualnej ofercie.
Główny włącznik zasilania znajduje się z tyłu, ponad gniazdem IEC. CTA 407 wyposażono w cztery wejścia liniowe, jedno dla gramofonu z wkładką MM oraz pętlę magnetofonową. Dwa komplety solidnych zacisków przewidziano osobno dla głośników nominalnie cztero- i ośmioomowych.

048 051 Hifi 05 2023 001

 

Tylna ścianka.


Wnętrze
W przypadku tradycyjnych wzmacniaczy lampowych konstruktorzy starają się eksponować atrakcyjne wizualnie elementy. Oznacza to, że lampy znajdują się z przodu, a transformatory – za nimi. Po otwarciu CTA 407 okazuje się, że układ odwrócono. Wynika z tego także inny rozkład masy wzmacniacza, o czym warto pamiętać, przymierzając się do dźwignięcia 20-kg kloca.
Na platformie za przednią ścianką zamontowano trzy transformatory toroidalne z logo Coplanda i oznaczeniem producenta – firmy Toroidy. Z większego – zasilającego – wyprowadzono odczepy dla różnych sekcji elektroniki. Dwa mniejsze to głośnikowe. Za nimi znalazła się duża płyta główna z elementami zasilacza, lampami wejściowymi i sterującymi oraz stopniem mocy. Zastosowano montaż przewlekany.
Stopień korekcyjny MM zajmuje oddzielną płytkę, umieszczoną w slocie płyty głównej za tylną ścianką. Wszystkie lampy dostarcza Electro-Harmonix. W stopniu wejściowym wykorzystano triodę 12AX7 EH (ECC83) oraz dwie 12BH7A EH. W końcówce mocy każdego kanału – parę tetrod 6550 EH w konfiguracji push-pull i trybie ultraliniowym. Prąd spoczynkowy dobiera autobias. Możliwe jest zamienne stosowanie innych modeli z rodziny 6550/KT88/KT120/KT150. Nominalnie zapewniają moc wyjściową 2x50 W. Według deklaracji producenta znaczna jej część jest oddawana w klasie A. Zmiana lamp będzie wpływać na charakter brzmienia i prawdopodobnie także na oddawaną moc.
Sygnał do transformatorów wyjściowych biegnie z płytki ze stopniami wyjściowymi, a następnie wraca przewodami na oznaczone ścieżki tej samej płytki i po przełączeniu na kolejne odcinki przewodów dociera do zacisków głośnikowych. Trochę zaskakujące rozwiązanie.
Za frontem wzmacniacza znajdują się jeszcze dwie płytki: z układami logicznymi (mniejsza) oraz obsługująca pyszne konstelacje diodowe przedniej ścianki (większa).
Copland CTA 407, ustawiony na półce, wygląda na mocarza i budzi respekt. Made in Denmark.

048 051 Hifi 05 2023 001

 

Widok wnętrza.


Obsługa
Copland CTA 407 uruchamia się w nieco dziwny sposób. Po włączeniu najpierw panuje cisza, a następnie stopniowo pojawia się dźwięk; w testowanym egzemplarzu najpierw w lewym kanale. Po kilku sekundach zapalają się diody niebieskie i wkrótce po nich – zielone, sygnalizujące osiągniecie przez lampy właściwych parametrów pracy. Oczywiście nie oznacza to jeszcze pełnej formy brzmieniowej. By ją osiągnąć, CTA 407 potrzebuje minimum kwadransa, ale lepiej dać mu więcej czasu. Nie miałem informacji, czy egzemplarz dostarczony do testu był nowy. Na wszelki wypadek zapewniłem mu kilkanaście dni niezobowiązującego grania.

Reklama

Z tego, co wiem, to nie tylko w tym modelu użyteczny zakres regulacji siły głosu jest ograniczony. Połączone z potencjometrem pokrętło wyskalowano od 0 dB (maksymalnie odkręcone) do ? (wyciszone). Przekręcając zgodnie z ruchem wskazówek zegara, zwiększamy głośność. Pierwsze liczbowe oznaczenie na kołnierzu pokrętła to 70 dB i jest to drugi krok. Przed nim jest mała kropka, czyli krok pierwszy (i dalej tak samo – małe kropki i liczby nad dużą kropką). Już w pozycji 70 dB wzmacniacz grał u mnie na tyle głośno, że umożliwiał czytelny odbiór muzyki w tle rozmowy. Krok czwarty – 62 dB – to głośność komfortowa, wystarczająca do wsłuchiwania się w szczegóły. Piąty i szósty (54 dB) to już granie głośne, a siódmy i ósmy (46 dB) – bardzo głośne, choć jeszcze nie aktywujące pomarańczowych diod ostrzegawczych. Ze skali powyżej skorzystać trudno, bo, jak dla mnie, robi się tam za głośno. Można jedynie spróbować, by się przekonać, że wtedy diody faktycznie reagują. Jednak dźwięk zaczyna się kotłować, na co prawdopodobnie wpływają rosnące zniekształcenia. A kroki są 32, co oznacza, że około 3/4 skali nie będzie w praktyce wykorzystane. Zdaję sobie sprawę, że to skala wykładnicza, ale też, że ustawienie regulacji w mniejszych odstępach byłoby znacznie praktyczniejsze i pozwoliło łatwiej dopasować natężenie sygnału. Jak wspomniałem, korzystałem z niskich zakresów, co już skutkowało graniem głośnym i w tym kontekście wzmacniacz ma ogromny potencjał. Z drugiej strony – nie ma za bardzo czego tam szukać.

048 051 Hifi 05 2023 001

 

Usztywniona obudowa.
Za tylną ścianką stopień
gramofonowy.


Konfiguracja
W teście Copland CTA 407 pracował z monitorami ATC SCM-50PSL. Sygnał dostarczały na przemian dwa gramofony: Garrard 401 z ramieniem Ortofon AS212 i wkładką Audio-Technica AT440MLa (MM) oraz Brinkmann Taurus z ramieniem SME312 i wkładką Audio-Technica AT33PTG/II (MC) za pośrednictwem stopnia korekcyjnego Pre-Amplifikator Gramofonowy. Srebrne krążki czytał Audio Research Reference CD7. Źródła były podłączone do przedwzmacniacza McIntosh C53, który tym razem  pracował jako DAC USB dla serwera 432Evo Aeon.
System, ustawiony na stolikach StandArt STO i SSP, grał w zaadaptowanej akustycznie części pomieszczenia o powierzchni około 24 m2.

048 051 Hifi 05 2023 001

 

No to policzmy diody.


Wrażenia odsłuchowe
Dźwięk Coplanda jest równie nowoczesny, współczesny i uniwersalny co jego wygląd. Nawiązuje do estetyki naturalności, w której liczy się umiejętność dostosowania do wzorców repertuarowych, a nie sprzętowych stereotypów. Jeżeli się obawiacie, czy CTA 407 nie ma brzmieniowych wad lampy, to powiem, że ich nie ma. A jeżeli pytacie, czy ma jej zalety, to odpowiedź jest twierdząca.
Integra wizualnie nie eksponuje, a grając, nie podkreśla faktu, że kluczowym elementem w jej torze sygnałowym są szklane bańki. Niezależnie od wybranego przez nas źródła, wzmacniacz nie odciska na sygnale własnej charakterystyki, pozostając w znacznym stopniu przezroczystym komponentem systemu. Wkładki, których używałem, zachowały swoje cechy charakterystyczne, różnicując zarówno jakość nagrań, jak i swoją klasę brzmienia. Stopień korekcyjny MM nie oferuje żadnych regulacji, co sprawę upraszcza jedynie użytkowo. Muzyka z płyt nie jest pozbawiana delikatności, złożoności czy klimatu.
Podobało mi się gęste i nasycone brzmienie LP „Memento mori” Depeche Mode, już duetu, niestety. Copland dobrze się czuje w mocnym i elektrycznym graniu. Nie jestem pewien, czy równie mocno kocha ostre rockowe gitary, ale może to ja mam już mniejszy zapał do ich słuchania. Te łagodniejsze, jak w nagraniach Johnny’ego Casha, wybrzmiały super.
Muzykę ze źródeł cyfrowych także traktuje z atencją, dopieszczając brzmienie. Nie ma mowy o cyfrowym nalocie. Jest koloryt, gładkość i muzykalność, bez szarości, szorstkości i zbędnych nerwów. Copland CTA 407 nie stosuje żadnych sztuczek, by pokazać jakość wokali i instrumentów akustycznych. Dźwięki są kształtne, zgrabne, bez przerysowań; o wyraźnym profilu i dobrym wypełnieniu. Szybko narastają, nie zlewają się i czytelnie wybrzmiewają. Wzmacniacz pozostaje przyjazny i otwarty na szczegóły. Jednocześnie odkrywa jeszcze głębsze warstwy różnicowania barw i odcieni.

048 051 Hifi 05 2023 001

 

Copland CTA407.


W parze z tym idzie rozbudowana, bardziej głęboka niż szeroka scena. Swobodne oddanie wymiarów i rozmieszczenie muzyków w przestrzeni przyczynia się do wysokiej oceny brzmienia w kategoriach piękna grania i przyjemności słuchania. I nie wynikają one z bezrefleksyjnego lania miodu na uszy.
W marcu wysłuchałem dwóch niebanalnych, a przy tym niezwykle udanych koncertów w Filharmonii Narodowej. Pierwszy obejmował utwory Enescu, Szymanowskiego i Bartoka. Bartłomiej Nizioł grał jako solista na skrzypcach wykonanych przez Guarneriego del Gesú, instrumencie datowanym na rok 1727, chociaż nie jest wykluczone, że powstał on jeszcze wcześniej. Utytułowany skrzypek, koncertmistrz orkiestry operowej Zürich Philharmonia oraz profesor Hochschule der Künste Bern, podarował zachwyconej publiczności bis w postaci utworu Eugene’a Ysaye. Tytułu nie zapamiętałem, gdyż moją uwagę całkowicie pochłonął zachwyt nad brzmieniem wspaniałych skrzypiec. Podziwiałem, jak słychać w utworze solowym blisko 300-letni instrument. Na długo zapamiętam delikatność, śpiewność, a jednocześnie wyrazistość i czytelność dźwięków wspaniale wybrzmiewających w przestrzeni filharmonii.
Tydzień później moje oczy i uszy prawie wybuchły w czasie koncertu Lucienne Renaudin Vary. Energia i maestria 24-letniej trębaczki, grającej wraz z orkiestrą FN utwory Pendereckiego oraz Haydna, uczyniły z tego wieczoru niespodziewanie odkrywcze i muzycznie ekskluzywne wydarzenie. Z niesfornym puklem włosów, boso, w ciągłym ruchu, poszukująca mocnego oparcia i panująca nad instrumentem całym swoim ciałem, Vary przekroczyła horyzonty mojej wyobraźni. Realnie pasowała do granej muzyki, wcale nie łatwej, nasyconej współczesnością, bo w Koncercie na trąbkę i orkiestrę Haydna kadencje na instrument solowy skomponował Krzysztof Penderecki. Haydn i Penderecki we wspólnym utworze – orzeźwiające i otrzeźwiające przeżycie. W części pierwszej kompozycji, Concertino na trąbkę i orkiestrę, solistka zmienia instrument i sięga po skrzydłówkę, charakteryzującą się nieco ciemniejszą barwą i bardziej aksamitnym dźwiękiem. Tyle jeszcze nadal nie wiem o muzyce, ale się staram.

Reklama

Koncerty są oczywistym, wspaniałym i niezastąpionym źródłem poznania. Teraz odkrywam pewną analogię przywołanych występów z brzmieniem integry Coplanda. Okazuje się, że stara technika lampowa pasuje do współczesnych formatów, a w aplikacji CTA 407 okazuje się także uniwersalna repertuarowo. Przesłuchałem część tych utworów w warunkach domowych i muszę przyznać, że ich klimat został oddany trafnie i konsekwentnie. Nie twierdzę, że duński wzmacniacz odtworzy realistycznie dynamikę orkiestry symfonicznej, jednak naturalna barwa i płynność, w połączeniu z przejrzystością i zróżnicowaniem detali, są z wysokiej półki.
W przypadku wejścia gramofonowego – którego wzmocnienia dane techniczne nie podają, ale dla którego wygodniej się dobiera optymalny poziom głośności – jakość dźwięku pozostaje solidna i mieści się w całościowym charakterze CTA 407: naturalnym, zróżnicowanym i wolnym od podbarwień. W obszarze tak wyznaczonego komfortu duński wzmacniacz jest bardzo stały, godny zaufania i w najlepszym sensie przewidywalny. A to ważne cechy, świadczące o szacunku dla muzyki i użytkownika.


Konkluzja
Pozostaje mi polecić zapoznanie się z tą imponującą integrą. Copland CTA 407 wygląda nowocześnie, ma klasyczne serce i gra w elitarnej lidze.
 

Reklama

 


Copland CTA407


Paweł Gołębiewski
Źródło: HFiM 05/2023