HFM

artykulylista3

 

Tanie granie, drogie dranie

4245028„Nowe” ceny zaskakują przy byle okazji. Złapałem się już nawet na sprawdzaniu paragonu przy kasie w sklepie, bo byłem przekonany, że zaszła pomyłka.

Do cen sprzętu powinienem być przyzwyczajony, ale paradoksalnie to właśnie tutaj spotykają mnie największe niespodzianki. Czasem nawet myślę, że szum w mediach to idealna zasłona dymna dla branży. W wielu przypadkach wygląda to bowiem na: „Hulaj dusza, piekła nie ma”. W głowach mamy zakodowane inne kwoty, a zastąpienie ich nowymi potrwa. Sytuację utrudnia fakt, że wiele osób kojarzy spadającą inflację ze spadającymi cenami, a to nie tak. Nasi czytelnicy są w tej kwestii raczej wyedukowani i wiedzą, że ceny nadal rosną, tyle że wolniej. Kiedy nastąpi „stop”, nie wie nikt. Producenci hi-fi powinni to słowo wypowiedzieć już teraz, bo dalszy rajd może spowodować niemiłe konsekwencje. Hi-end to jedno, bo wiadomo, że zawsze był kierowany do wąskiej grupy zapaleńców. Jednak warto odnieść ceny elektronicznej aparatury i głośników do… samochodów. O ile pamiętam, w latach 70., 80. i 90. XX wieku kwoty porównywalne do auta podstawowej klasy pojawiały się w naszej branży tak rzadko, że stanowiły sensację. Pozwalały sobie na nie firmy z renomą. Najlepsze, najstarsze, naj… Nowym producentom przez myśl nawet nie przechodziło ściganie się z Levinsonem, Krellem czy Infinity, bo by się ośmieszyli. Najpierw musieli zapracować na opinię. Następnie ją ugruntować, przez lata utrzymując jakość produktów. Wysoka cena była podsumowaniem żmudnego procesu, który rzadko dobiegał końca. W tamtych latach w „studenckiej” cenie powstawały urządzenia wybitne. Nie była to nawet średnia krajowa, bo ta zachodnioeuropejska wystarczała na zakup wieży Technicsa, na której notabene wieszano psy, a z dzisiejszej perspektywy był to naprawdę sensowny sprzęt. Pierwsze Arcamy i NAD-y konkurowały z japońskimi klockami.

Głośniki w rodzaju słynnego Rogersa 2/2 czy Eposa ES14 może i były droższe, ale nadal mogli sobie na nie pozwolić studenci. Nawet w Polsce, o czym wiem, bo byli to moi koledzy, którzy wcale nie pochodzili z zamożnych rodzin. W zasięgu znajdowały się: Musical Fidelity A1, TDL RTL 3, DALI 104, Avance 503, Cambridge Audio D500/A500 czy wreszcie Creek 4330. W obecnych realiach można by pewnie „przetłumaczyć” cenę wymienionych na około 5000 zł. Krok wyżej były już naprawdę poważne propozycje. Co dzisiaj kupimy za 5000 zł? Amplituner albo wypasiony soundbar. Z amplitunerami to trochę inna sprawa, bo rynek ewoluował i każdy chce mieć wzmacniacz, do którego podłącza swoje źródło – i gra. Muszą więc mieć przetwornik. Dla wygodnych jeszcze streamer, a radio – wcale niekoniecznie, bo kto go dzisiaj słucha w domu... Prawdziwy „entry level” to teraz głośniczki Bluetooth. Miniwieże jakoś się jeszcze trzymają, ale poza ofertą trzech, czterech firm to plastikowa masakra. Stereo w postaci oddzielnych wzmacniaczy, tunerów i odtwarzaczy znika. Dosłownie: wystarczy przejrzeć ofertę supermarketów z elektroniką, a to one rządzą masowym rynkiem. W menu pozycje takie jak „wzmacniacz” znalazłem tylko w dwóch sieciach. W jednej lista okazała się pusta, w drugiej – liczyła kilkanaście pozycji. Rynku bronią w zasadzie tylko Yamaha, Denon i Marantz. Nadal są dobre marki, jak Rotel, ale one powędrowały do specjalistycznych salonów, które „normalnemu zjadaczowi chleba” kojarzą się z luksusem. Nie krytykuję, widocznie w sieciach się nie sprzedają, więc po co się tam pchać? Trio YMD potrafi zaproponować udane urządzenia, czasem coś więcej, ale… właśnie. Za wspomniane 5000 zł nie dostaniemy dziś urządzeń wybitnych, które brzmieniem konkurowały kiedyś ze znacznie droższymi. Wydaje się coraz mniej prawdopodobne, że pojawi się taki meteor, jak Tannoy M1. Pamiętacie? Producenci najwyraźniej nie są zainteresowani walką o świetny dźwięk za grosze.

Pokazuje to choćby strategia premiery marki niszowej. Debiutant pojawiający się na wystawie zaczyna zwykle od konkurowania z McIntoshem czy Wilson Audio. Tanio oznacza 15000-20000 zł. Tyle na przykład ma kosztować urządzenie nowej Unitry, choć niewykluczone, że ostatecznie wyjdzie drożej. Na razie sytuację ratują marki działające na zasadzie: projekt (nakreślony z grubsza) w Europie, wykonanie w Chinach, nie zawsze z drobiazgową kontrolą jakości w fabryce. „Audiofilskie legendy” nie schylają się do studenckich obszarów. O klienta z niewielkim budżetem, ale wysokimi wymaganiami dzielnie walczy Emotiva. Stara gwardia już odpuściła i dobrze się czuje na poziomie wspomnianych 10-15 tysięcy. A nowych jak na lekarstwo. Prowadzi to do dwóch wniosków. Pierwszy: dzielone stereo staje się segmentem premium. Proces przez jakiś czas będą opóźniały gramofony, bo wciąż się cieszą popularnością, a trzeba je do czegoś podłączyć. Drugi: o klienta na dzielone stereo będzie coraz trudniej. Młodzi muszą od czegoś zacząć i nie może to być gadżet, który po prostu mieć wypada. Jeżeli ma się wykształcić nabywca wzmacniacza za 50 kzł, to musi zauważyć faktyczną różnicę. Jak kiedyś na wspomnianych Tannoyach czy Musicalu. Tylko to daje bowiem motywację do dalszych poszukiwań, a w konsekwencji – wydatków. Oczywiście ów nabywca również będzie się bogacić i sięgnie po segment, w którym produkcja małych serii się opłaca. Co się jednak stanie, jeśli rodzące się dopiero zainteresowanie zderzy się ze ścianą nierealnych cen? Pozostawiam to do przemyślenia producentom, chociaż z tego, co wiem, rzadko słuchają potencjalnych klientów i niespecjalnie śledzą branżowe media. Pora się ogarnąć, zanim mityczny „nowobogacki Chińczyk” znajdzie sobie inne hobby.

Maciej Stryjecki
HFM 05/2023