HFM

artykulylista3

 

Igrzyska

pexels frans van heerden 720467Chleb ludzie mają, ale z igrzyskami ostatnio jakby gorzej. „Pandemonium isolatum” ich wygłodziło, więc obecnej edycji Audio Show wyczekiwali z utęsknieniem.


Wprawdzie wystawcy nieoficjalnie narzekali, że woleliby odpocząć, bo to „nic nie daje”, ale oficjalnie wypełnili trzy wystawowe obiekty po brzegi.
Organizator zapewnił tyle atrakcji, że nie sposób było skorzystać ze wszystkich. Trudno sobie wyobrazić jeszcze większy wybór.
Tym razem postawiłem sobie karkołomne zadanie: odwiedzę każdy pokaz. Może nie wszędzie posłucham, bo to fizycznie niewykonalne, ale na pewno coś mnie zaskoczy. Tak się stało, ale mam też inne wnioski.
Pierwszy jest taki, że jeżeli ktoś chce wybrać sobie sprzęt, to bez wstępnego rozeznania będzie mu naprawdę trudno. Dotyczy to zarówno systemów, jak i pojedynczych urządzeń, bo ze słuchawkami pójdzie łatwiej: wszyscy są w jednym miejscu i dzień, dwa wystarczy, żeby ogarnąć temat. Poza tym jest jeszcze jedna sprawa: słuchawki zakładamy na głowę i możemy zaufać temu, co słyszymy. Natomiast pokaz systemu z kolumnami, zwłaszcza drogiego, to loteria. Oczywiście, wystawcy dokładają wszelkich starań, żeby ich sprzęt wypadł jak najlepiej, ale prezentacje, na których świetne kolumny grają tak sobie to normalka.
Drugi dotyczy oceny: dobrze czy źle grało. Słyszałem tu i ówdzie dźwięk tak nieprawidłowy i fatalny, że nawet porównanie z telefonem byłoby niesprawiedliwe. Jest głośniej, co trochę poprawia sytuację, ale co z tego? Tyle że widzę facetów, którzy w milczeniu siedzą i łzy im spływają po policzkach. Później słyszę: „Ile te wspaniałe głośniki kosztują?”. Pada suma w euro, która powinna w jednej chwili zamrozić kropelki wzruszenia, a tymczasem słyszę: „Tak, są tego warte”. I jak tu się wychylić z przeciwstawną opinią, skoro widać, że emocje są szczere? Po prostu, sprzęt prezentuje czasem dziwaczne spojrzenie na muzykę, ale zawsze znajdzie się ktoś, kto tego właśnie poszukuje. W sumie to nawet zdrowa relacja.
Trzecia obserwacja dotyczy wspomnianego euro. To jakaś zaraza, zwłaszcza wśród polskich producentów. Rozumiem, że na razie inflacja szaleje, ale oficjalnym środkiem płatniczym w Polsce jest złoty. Ale to jeszcze nic, bo niektórzy posuwają się znaczenie dalej, otwarcie deklarując, że polski rynek kompletnie ich nie interesuje. Wystawiają się jednak w Warszawie, a nie w Monachium, Szanghaju czy Las Vegas, bo tam za drogo. Jaki z tego wniosek? Może będę niegrzeczny, ale zastanówcie się przez chwilę, czy do takiej postawy nie pasuje powiedzenie: „Dlaczegoś  biedny? Boś głupi”.


Tutaj przychodzi czwarta – smutna – refleksja. Właśnie wśród polskich producentów znalazłem perełki. Jedne z kolumn mogłyby nawet stanąć w szranki z moimi Tempo VI w ich starej cenie. Które – nie powiem, bo nie mam zamiaru robić nikomu prezentu i działać na własną niekorzyść. Doświadczenia z przeszłości są jednoznaczne: nasze czasopismo wypromowało markę, dało jej kopa w rozwoju i wsparcie, dzięki któremu mogła zaistnieć w szerokim świecie. Tak samo robili Niemcy, Brytyjczycy, Amerykanie. Tyle że u nas się uważa, że klientów i media krajowe można traktować z nonszalancją. A tak się mocnego lokalnego rynku nie zbuduje.
Wniosek „cztery i pół”: szkoda, że większość (zapewne również ci najciekawsi) polegnie i nie zobaczymy ich na kolejnej wystawie. Tego jestem pewny, bo zbyt dużo już widziałem, żeby było inaczej. Nie wiem, na co liczą ci ludzie. Na cud albo to, że w takim tłumie konkurencji ich gwiazda rozbłyśnie tak jasno, że przyćmi wszystko dokoła? Nawet jeżeli uda im się zrobić ten słynny „najlepszy wzmacniacz na świecie”, to dopiero mały krok na początku wielkiej podróży. Następny to budowanie marki. Zaczynają się schody, wydatki i żmudna praca, ale bez tego obraz świetlanej przyszłości runie jak domek z kart, a wspaniałość projektu zabiją prozaiczne rachunki za prąd i składki na ZUS. Brak elementarnej wiedzy o prowadzeniu biznesu widać chociażby przy podawaniu cen. Producent kalkuluje koszty materiałów, dolicza swój zarobek i wychodzi mu kwota, która brzmi nawet lepiej niż jego samograje. Sęk w tym, że nie doliczył marży sklepu ani kosztów promocji, bez której o jego produktach prawie nikt nie usłyszy, a więc i nie sprawdzi, gdzie można je kupić.


Siłę marki pokazała prezentacja Unitry. Skromna do tego stopnia, że szkoda gadać – w korytarzu, zajmująca mniej miejsca niż trzy połączone stoliki z winylami. Tymczasem od znajomych słyszę o niej najwięcej. Faktycznie, urządzenia wyglądają świetnie. W wysmakowanym wzornictwie retro nie widać śladu fałszu. To współcześnie wyprodukowany hi-end z tamtych lat, żaden erzac. Każdy, kto zobaczy elektronikę i kolumny, będzie usatysfakcjonowany. Zaraz potem dojdzie jednak do głosu argument ceny. Miłośnicy marki spodziewają się, że za wzmacniacz zapłacą 3000 zł, góra siedem, bo tak było kiedyś. Prawdziwa kwota zadziała na nich jak kubeł zimnej wody i cała nostalgia może wyparować.
Rzecz w tym, że cena wygląda na uzasadnioną, a profil produktów i segment rynku mają ręce i nogi. Ktoś musi jednak odbiorcom wytłumaczyć, dlaczego jest tak, a nie inaczej. Unitra może odnieść sukces, co wnioskuję bardziej z rozmowy z osobą z zarządu niż z odsłuchu, bo na taki nie było warunków. Ma nieporównanie większą szansę od wspomnianego początkującego producenta kolumn. Ma bowiem markę, którą teraz musi na nowo wprowadzić do świadomości Polaków. Na inne rynki może przyjdzie czas, ale bez rodzimego ani rusz. Każdy chyba pojmuje specyfikę tej sytuacji.
Kiedy polscy producenci zrozumieją, że rybą się najedzą raz, a wędka da im  perspektywę długofalową, może przetrwa więcej ciekawych inicjatyw. Jeszcze więcej ich będzie, kiedy uświadomią sobie, że łatwiej się działa w mocnej branży, którą może zechcą współtworzyć jak wcześniej Niemcy, Brytyjczycy czy Amerykanie. Na co liczę od lat.

Maciej Stryjecki