HFM

artykulylista3

 

ModWright Instruments LS 36.5 + KWA 150 SE

Mag 16-20 12 2012 01Choć „instrumenty” ModWrighta niespecjalnie wyróżniają się z tłumu (wszechobecna moda na srebrne, szczotkowane aluminium zdobione niebieskimi diodami nieco się już opatrzyła), to jednak przy bliższych oględzinach zwraca uwagę rzadko spotykana precyzja wykonania. Na panelach frontowych obu urządzeń umieszczono gigantyczne, wycięte laserowo logo firmy, które wkomponowano także w otwory kratek wentylacyjnych. W przypadku końcówki mocy logo stanowi nie tylko ozdobę – trzeba je wcisnąć, żeby włączyć zasilanie.

Na przedniej ściance przedwzmacniacza, oprócz pokręteł regulacji głośności i wyboru źródła, znalazły się także trzy przełączniki hebelkowe, którymi można wyciszyć urządzenie, odwrócić fazę albo uruchomić tryb bypass, jeśli wpinamy zestaw w instalację kina domowego. Końcówka mocy może być wtedy sterowana bezpośrednio przez procesor A/V.


Rzut oka na trzewia LS 36.5 sprawi, że uraduje się nie tylko serce audiofila, ale także elektronika. Widać nie tylko pedantyczną schludność montażu, lecz także dbałość o rozplanowanie i separację sekcji. Nie ma mowy o plączących się kablach czy niechlujnych lutach. Wyjątkowo rozbudowany zasilacz składa się głównie z potężnego trafa toroidalnego, drugiego, nieco mniejszego E-I oraz lampy prostowniczej 5A4C Ruby Tubes. I tu pierwsza ciekawostka: audiofilom gardzącym lampą o chińskiej proweniencji firma proponuje upgrade w postaci zamiennika Mullarda, Amperexa bądź Philipsa.
Na płytce z układami sterującymi, odseparowanej od zasilacza przegrodą ekranującą, zwracają uwagę nie tylko podwójne rosyjskie triody sygnałowe 6N30, ale też charakterystyczne kondensatory z logo ModWrighta. Tu dochodzimy do ciekawostki numer dwa: te kondensatory (do wyboru teflonowe i polipropylenowe) są produkowane przez ModWrighta nie tylko do zastosowań własnych, ale także sprzedawane klientom indywidualnym.
Na tylnej ściance urządzenia znajdziemy po parze wyjść i wejść XLR oraz gniazda RCA pogrupowane w dwie sekcje: w pierwszej znajdziemy zdublowane wyjście z przedwzmacniacza i pętlę magnetofonową, w drugiej – cztery wejścia liniowe, w tym przelotkę łączącą procesor A/V z końcówką.
Końcówka mocy to przede wszystkim dwa ułożone rzędowo toroidy, których gigantyczne gabaryty pozwalają domniemywać, że mocy nam nie zabraknie. Ciekawie, bo niejako wbrew regułom sztuki, rozwiązano kwestię chłodzenia: przykręcone do ścianek radiatory skierowano nie na zewnątrz, lecz do wewnątrz urządzenia. Ponieważ producent ukrył tranzystory przed okiem ciekawskich, można się tylko domyślać, że wciśnięto je między podstawę radiatorów a ścianki zewnętrzne. Niezależnie od tego urządzenie pozostaje chłodne nawet w czasie głośnego grania przez wiele godzin.
Po przełączeniu końcówki hebelkiem na tylnej ściance można jej używać w trybie monobloku. Wtedy należy wykorzystać, umieszczoną centralnie, trzecią parę gniazd głośnikowych.

Bartosz Luboń

Mag 16-20 12 2012 opinia1

Ciepło lamp odnajdziemy w ModWrighcie wyłącznie po przyłożeniu dłoni do włączonego przedwzmacniacza, natomiast w samym brzmieniu próżno się doszukiwać stereotypowo pojętej lampowości. Amerykański zestaw podaje każdy gatunek muzyki mocno, rzetelnie, bez dosładzania i na twarz. Takie odniosłem pierwsze wrażenie, a utwierdzały mnie w nim kolejne płyty.
ModWright lubi grać głośno i z przytupem. Fenomenalnie nagrane dla niemieckiego Archivu koncerty instrumentalne Bacha zabrzmiały swobodnie i z wielkim rozmachem. Mogła się podobać wspaniała dynamika utworów (celowo zresztą uwypuklona przez muzyków z The English Concert), sprężystość dźwięku oraz szybkość narastania i wygaszania impulsów. Mniejsze wrażenie robiła paleta barw, która zdawała się nieco monochromatyczna i uboga w niuanse. Ponieważ w odbiorze klasyki jest to kwestia dość istotna, drążyłem sprawę, słuchając kolejnych płyt: wielkiej symfoniki na przemian z utworami kameralnymi. I w zasadzie za każdym razem było podobnie: o ile dynamika i czytelność, zarówno dużych, jak i małych składów, zawsze zasługiwała na piątkę, o tyle plastyczność i barwa pozostawiały niedosyt.
Wielką niespodziankę sprawił natomiast fortepian, i to w dwóch wersjach: współczesnej i historycznej. Steinway z debiutanckiej płyty Ingolfa Wundera dla Deutsche Grammophon (świetne nagranie, miałkie wykonanie) zabrzmiał wprawdzie twardo, ale bez wyostrzeń. Do tego klarowna, dźwięczna góra, twardy, czytelny bas i dobra, choć nie powalająca przestrzeń. Dziewiętnastowieczny pleyel (z płyty Arthura Schoonderwoerda) na żywo brzmi wprawdzie nieco bardziej miękko i aksamitnie niż pokazał to zestaw ModWrighta, ale ujmował niezwykłą detalicznością, pięknie oddaną mikrodynamiką i wybrzmieniami, które dawały pełny wgląd w nagranie.

Mag 16-20 12 2012 02     Mag 16-20 12 2012 03     Mag 16-20 12 2012 04

Repertuar z udziałem śpiewających nastrojowo dam – Marizy i Kari Bremnes – nie jest na ogół wielkim wyzwaniem dla sprzętu grającego. Tym razem jednak głosy pań wypadły poprawnie, ale dość blado. Nie wykluczam, że powodowany przekonaniem o niezwykłości średnicy z urządzeń hybrydowych ustawiłem poprzeczkę dość wysoko i spodziewałem się magicznych doznań. Zamiast tego otrzymałem po prostu głos ludzki podany saute – bez ociepleń, pogrubień bądź innych tricków mających przybliżyć wykonawcę do słuchacza. Sytuacja zmieniła się nieco przy płycie Stacy Kent z utworami Franka Sinatry, gdzie pojawiło się bardzo przyjemne wypełnienie średnicy (choć dalej nie można było mówić o zniewalającym cieple wokalu), duża przestrzeń i namacalność brzmienia.
Diametralna zmiana repertuaru pokazała to, co amerykańskie tygrysy lubią najbardziej, czyli muzykę z prądem i solidnie pracującą sekcją rytmiczną. Klasyka rocka w postaci The Cream i Led Zeppelin zaprezentowała się od jak najlepszej, czyli tej bardziej zadziornej strony. Fenomenalnie wypadła gitara Erica Claptona z płyty „Just One Night”: odpowiednio zachrypnięta, chwilami siekąca po uszach jak na koncercie i z charakterystycznym, pięknie oddanym „klangiem” – znakiem rozpoznawczym Fendera Stratocastera. Kolejne płyty z pogranicza elektrycznego bluesa i rocka (Alvin Lee, Eric Bibb, Stevie Ray Vaughan) utwierdziły mnie w przekonaniu, że zestawowi ModWrighta bardzo blisko do estradowej estetyki dźwięku.

Mag 16-20 12 2012 05     Mag 16-20 12 2012 07     Mag 16-20 12 2012 09

Kiedy przekręcimy gałkę głośności w prawo, usłyszymy doskonale prowadzony, sprężysty i twardy bas, świetną dynamikę i potężne łupnięcia bębnów. Nie ma przy tym sensu dzielić włosa na czworo i doszukiwać się przekłamań w oddaniu barwy czy drobnych podbić podzakresów. Podobnie jak w czasie koncertu, tak i tutaj liczy się wrażenie ogólne i tzw. „fun factor”. W przypadku ModWrighta na brak tego ostatniego nie będziemy narzekać. A w razie czego, zawsze można zrobić jeszcze głośniej.

Bartosz Luboń

Mag 16-20 12 2012 opinia2

Już na pierwszy rzut oka Modwright 150 SE robi bardzo pozytywne wrażenie. Imponujący blok precyzyjnie obrobionego aluminium, z rodowanymi zaciskami głośnikowymi, prezentuje się wyjątkowo okazale.
Pierwsze oznaki dopracowania poczujemy już w momencie uruchomiania urządzenia. Choć, podobnie jak w bazowej wersji KWA 150, włącza się je przyciskiem zintegrowanym z grawerowanym logo, to jednak w SE działa on pewniej. W poprzedniej wersji należało nacisnąć dokładnie środek logo, inaczej włącznik działał z trudem. Tym razem ten drobiazg nie umknął uwadze konstruktora.
Przejdźmy jednak do tego, co mnie w hi-fi pociąga najbardziej, czyli do prezentacji muzyki. Opisywane wrażenia dotyczą systemu jako całości – końcówki mocy z przedwzmacniaczem. Korzystam z jednego źródła, więc nie mogę w pełni docenić funkcjonalności przedwzmacniacza, a nad zmianami brzmieniowymi nie warto, moim zdaniem, się pochylać, jeśli nie są wyraźne. W tym przypadku preamp niczego nie psuje, co już można uznać za sukces.
Od pierwszych taktów stwierdziłem wyraźną różnicę pomiędzy wersją 150 a 150 SE. Klasyczna 150 grała ciepło, nasyconym dźwiękiem, ze sceną zdecydowanie wychodzącą poza rozstaw kolumn. Wybitnie udawała mocne wzmacniacze lampowe na 6550 lub 6S33S, oddając bogatą paletę harmonicznych i epatując wypchniętą przed słuchacza średnicą. W moim niedużym pomieszczeniu wielkość przestrzeni i swoiste napompowanie źródeł pozornych powodowały lekkie obniżenie czytelności sceny. I choć test zwykłej KWA 150 przeprowadzałem dosyć dawno, jednak nie ma mowy o zatarciu wspomnień. Okazją był wybór wzmacniacza do własnego użytku, stąd bardzo skrupulatne odsłuchy i zestawianie z wieloma innymi końcówkami w podobnej cenie. Pierwsza wersja zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie i gdyby jej zaletom nie towarzyszyły ogromne ilości ciepła, które wytwarzała, to z pewnością zostałaby w systemie. Swoją drogą to paradoks, że najbardziej lampowo, a przy tym poprawnie grającym urządzeniem była właśnie końcówka tranzystorowa. Takich rzeczy się nie zapomina.
Najkrócej można powiedzieć, że KWA 150 Signature gra nawet bardziej tranzystorowo. I choć w uszach wielu miłośników lamp zabrzmi to pejoratywnie, to proszę mi wierzyć, że mam na myśli zalety takiej prezentacji. Nowy ModWright gra dźwiękiem bardziej zwartym i o większej dynamice, a to znacząco wpływa na rzetelność prezentacji. Co prawda, wybrzmienia nie są już tak nasycone, jednak dzięki temu scena jest budowana czytelnie, a pomiędzy źródłami pozostaje sporo powietrza.
Pomimo podobieństw w wyglądzie, brzmieniowo są to inne wzmacniacze (a obudowa SE, w przeciwieństwie do poprzedniczki, pozostaje chłodna niezależnie od długości odsłuchu). O ile bazowa 150 grała ciepło i lampowo, to Signature brzmi już jak dojrzały wzmacniacz wysokiej klasy, w której to klasie dzielenie urządzeń na lampowe i tranzystorowe traci sens. W charakterze prezentacji przypomina mi niedawno testowany zestaw Octave, z tą małą różnicą, że Octave grał kryształowo czysto, a ModWright 150 SE gra równie czysto, ale jednak ma delikatnie ciepłe zabarwienie. To przyjemna prezentacja, która szczególnie przypadnie do gustu wielbicielom cięższych brzmień.

Reklama

Kolejną cechą nowego ModWrighta, która niezwykle mi się spodobała, jest zdolność do budowania czytelnej i wieloplanowej sceny. W moim systemie była ona ulokowana wyraźnie za linią kolumn i w odróżnieniu od tego, co można było stwierdzić, słuchając poprzednika, rysowała naturalnych rozmiarów źródła pozorne, których kształt można było dostrzec bez trudu.
Gdybym stanął przed koniecznością wyboru pomiędzy tymi dwiema końcówkami, nie byłaby to łatwa decyzja. Do wielkiego, klimatyzowanego salonu odsłuchowego wybrałbym chyba starą spektakularność, a schodząc na ziemię i myśląc o długich wieczornych odsłuchach we własnym pokoju, postawiłbym na nowego ModWrighta. Miło spotkać firmę, która poważnie traktuje klientów i dla której powodem do wypuszczenia „edycji specjalnych” nie jest jedynie chęć realizacji strategii marketingowej, a faktyczny postęp.

Adam Bernacki

Mag 16-20 12 2012 daneTechniczne

Autor: Bartosz Luboń i Adam Bernacki
Źródło: MHF 4/2012

Pobierz ten artykuł jako PDF