HFM

artykulylista3

 

PrimaLuna ProLogue Eight + ProLogue Premium

38-45 10 2010 01Durob Audio to jeden z mniej znanych producentów sprzętu grającego. Nie znaczy to, że zalicza się do nowicjuszy. Założyciel i właściciel firmy – Herman van den Dungen – zjadł zęby na handlu high-endem. Z wykształcenia elektronik, od 1975 roku pod szyldem Durob Audio BV zajmował się dystrybucją zacnych marek na terenie Beneluksu. I niejako przy okazji analizował projekty najlepszych urządzeń ze swojej oferty. A że nie święci garnki lepią, z czasem postanowił sam zająć się produkcją.

W 1998 roku van den Dungen, pod szyldem AH!, wypuścił na rynek kilka odtwarzaczy CD, także lampowych.

W większości były to modyfikowane Philipsy i Marantze, jednak ich brzmienie przewyższało komponenty bazowe. I choć urządzenia te spotkały się z przychylnymi recenzjami w prasie branżowej, to pod koniec lat 90. wśród kompaktów panowała taka konkurencja, że nowemu graczowi nie udało się wypłynąć na szerokie wody.
Najcenniejszą rzeczą, jaką szef Durob Audio wyniósł z AH!, były znajomości. Zaowocowały one przy następnym projekcie. Jako że van den Dungen darzył uczuciem urządzenia lampowe, postanowił zaoferować Holendrom wzorcowo wykonane, zaawansowane technicznie i dobrze brzmiące wzmacniacze dostosowane do portfeli średnio zamożnych audiofilów. W 2003 roku powołał kolejną markę o włosko brzmiącej nazwie PrimaLuna. Wiąże się z nią ciekawa historia. Oddaję głos założycielowi: „PrimaLuna po włosku oznacza Pierwszy Księżyc. Mój dziadek miał na imię Herman, jako pierwszy w rodzinie. Moja babcia, arystokratyczna dama z małej holenderskiej wioski, dała mężowi przydomek „Maantje” (co oznacza Mały Księżyc) van den Dungen. Ludzie we wsi zaakceptowali to przezwisko, przekręcając je nieco, i wkrótce wszyscy zaczęli go nazywać „Maontje” van den Dungen. Mój ojciec miał na imię Cor, jednak dla ludzi z wioski był „Corem od Maontje van den Dungen”, a ja oczywiście „Hermanem od Cora od Maontje van den Dungen”... itd. Oto dlaczego zdecydowałem się nadać mojej firmie nazwę Pierwszy Księżyc i dlaczego ma ona takie logo”.
Oczywiście Herman van den Dungen nie miał zamiaru sam projektować ani składać wszystkich wzmacniaczy, bo do końca życia nie wyszedłby z garażu. Do współpracy zaprosił amerykańskiego dystrybutora high-endu, niejakiego Kevina Deala, który za oceanem jest nazywany „lampowym guru”. Wcześniej Deal pomógł Holendrowi przy odtwarzaczu AH! Njoe Tjoeb, a teraz, po starej znajomości, zaprojektował dla niego pierwszy lampowy wzmacniacz – Model One. Pozostała kwestia wykonania i w tej materii założyciel Durob Audio zdał się na kolejnego fachowca – Dominique Clenet, szefową działu eksportu Jadis (jedna z marek dystrybuowanych przez van den Dungena). Nie wiem, jakie roztoczył przed nią widoki, ale pani manager uległa czarowi obrotnego Holendra i porzuciła ciepłą posadkę we francuskiej wytwórni.
Jako że Clenet była prawdziwą skarbnicą wiedzy na temat Dalekiego Wchodu (jednym z jej hobby jest nauka języka mandaryńskiego), van den Dungen powierzył jej wyszukanie w Państwie Środka fabryki zdolnej podołać ambitnym zamierzeniom. Znalezienie w Chinach zakładu gotowego podjąć się produkcji urządzeń z rygorystycznym reżimem technologicznym nie było proste, ale zakończyło się sukcesem. Dominique Clenet zwiedziła kilkanaście wytypowanych wcześniej wytwórni i zdecydowała się na jedną z najnowocześniejszych w Shenzhen, produkującą m.in. wzmacniacze marki Spark. Wkrótce się okazało, że jakość brzmienia i wykonania Modelu One nie ustępuje droższym wzmacniaczom renomowanych firm, więc holenderskie piecyki zaczęły się rozchodzić jak ciepłe bułeczki. Herman van den Dungen zaczął wreszcie przesypiać całe noce.
Oczywiście cwany Holender nie był pierwszym, który wyruszył XXI-wiecznym Jedwabym Szlakiem. Obecnie wielu producentów sprzętu przeniosło się do Chin, a głównym celem, jaki im przyświecał, było ograniczenie kosztów i możliwość oferowania urządzeń, które byłyby konkurencyjne cenowo. Na palcach jednej ręki można jednak policzyć tych, którzy równie duży nacisk co PrimaLuna kładą na jakość wykonania. Na marginesie dodam, że Herman van den Dungen oferuje pod marką Mystére nieco tańsze i prostsze wzmacniacze lampowe, dostępne także w Polsce.
Jako że Kevin Deal nie wyrywał się z kolejnymi projektami, van den Dungen zwerbował do współpracy innego uzdolnionego projektanta, Marcela Croese, dotychczasowego szefa działu badawczorozwojowego... Goldmunda. Oczywiście Croese z dnia na dzień nie zrezygnował z etatu u szwajcarskiego producenta hiendu na rzecz holenderskiej efemerydy. Panowie znali się od dłuższego czasu, a Marcel kilka lat wcześniej projektował jeden z odtwarzaczy AH!. Wszystkie urządzenia PrimaLuny po Modelu One są już jego dziełem. Kevin Deal zajął się dystrybucją wzmacniaczy w USA. Dominique Clenet nadal koordynuje działalność pomiędzy Holandią a Chinami.
Życie firmy toczyłoby się leniwym nurtem, gdyby nie oddolne naciski dystrybutorów molestujących van den Dungena o rozszerzenie oferty. W 2007 roku pojawił się w pełni lampowy kompakt ProLogue Eight, który wzbudził uznanie dotychczasowych użytkowników holenderskich piecyków. Ósemka okazała się na tyle udana, że do niedawna była jedynym źródłem w ofercie PrimaLuny. I, co godne podkreślenia, przez trzy lata obecności na rynku zupełnie się nie zestarzała.

38-45 10 2010 02     38-45 10 2010 03

Budowa
Urządzenia grające produkowane pod jedną marką są zazwyczaj do siebie podobne. Tak też jest w przypadku PrimaLuny. Choć pochodzą z XXI wieku, odtwarzacz i wzmacniacz rozsiewają wokół siebie ulotny urok belle epoque. Oczywiście rzadko które lampowce wyglądają awangardowo, ale klocki z Niderlandów jak ulał pasują do obrazów Alfonsa Muchy i lamp Louisa Comforta Tiffany’ego.

38-45 10 2010 05     38-45 10 2010 06

Odtwarzacz ProLogue Eight
Wprawdzie przy produkcji urządzeń z odkrytymi lampami nikt przy zdrowych zmysłach nie ryzykowałby odwalenia chałtury, ale ProLogue Eight wygląda nad wyraz solidnie. Gdyby Herman van den Dungen okazał się większym patriotą i produkcję zlokalizował gdzieś w Europie, za podobną klasę wykonania kazałby sobie płacić ze dwa razy więcej.
Zamiast lubianego przez lampiarzy połyskliwego glamoura, odtwarzacz ma krępą, kompaktową sylwetkę. Obudowę wykonano z 2-mm blachy stalowej, do której przymocowano ozdobną czołówkę. Wyrżnięto ją z aluminiowej płyty o grubości 10 mm oraz delikatnie zmatowiono, co uwolniło szczęśliwego posiadacza od konieczności ustawicznego usuwania tłustych śladów po palcach. Obudowę pokryto pięcioma warstwami lakieru, ręcznie polerowanego przed nałożeniem kolejnej powłoki. Maskownicę tacki napędu również wykonano z aluminium, podobnie jak cztery przyciski uruchamiające płytę. Niezbyt estetyczny wyłącznik sieciowy powędrował na boczną ściankę, dzięki czemu front pozostał elegancki.
Tuż za panelem przednim znalazły się lampy wyjściowe: dwie pary podwójnych triod 12AU7/12AX7, zasilanych także lampami – dwiema prostowniczymi 5AR4, po jednej na kanał. Wszystkie osadzono w ceramicznych podstawkach, otoczonych otworami wentylacyjnymi. Na szklanych bańkach łatwo dostrzec logo PrimaLuny, ale zapewne domyślacie się, gdzie zostały wyprodukowane.
Miłośnicy lamp kochają swoje piecyki między innymi za niepowtarzalną poświatę. Ze względu na obowiązujące w Unii Europejskiej przepisy konieczne było zastosowanie ochronnego ekranu, ale na szczęście zdjęcie go zajmuje mniej czasu niż przeczytanie tego zdania.
W sekcji zasilania pracują dwa transformatory. Jeden dostarcza energię lampom, drugi – reszcie układów. Uzupełniają je dwa potężne kondensatory Nichicona widoczne obok pary lamp prostowniczych.
Tylna ścianka podtrzymuje pozytywne wrażenia wyniesione z dotychczasowych oględzin odtwarzacza. Zamontowano tu porządne, przykręcane terminale RCA. Równie solidne jest koaksjalne wyjście cyfrowe, zapewne dla zasady uzupełnione toslinkiem. Żeby się dostać do środka, trzeba odwrócić odtwarzacz do góry nogami. O ile nie musicie tego robić, raczej nie eksperymentujcie na żywym organizmie. Wystarczy chwila nieuwagi i można na amen załatwić lampy wraz z mocowaniami.
Elektronikę rozmieszczono na jednej dużej płytce, a ilość kabelków ograniczono do minimum. Transport z optyką Sony trafił do stalowej klatki przykręconej do górnej ścianki. Przed wpływem czynników zewnętrznych chroni go system amortyzatorów. Układy sterujące napędem oraz dekodujące sygnał z płyt pochodzą od Philipsa. Rozkodowany strumień danych przechodzi przez upsampler Burr Browna SRC4192, gdzie następuje podwyższenie rozdzielczości do 24 bitów/192 kHz. Jako następny czeka nań 24-bitowy przetwornik c/a Burr Browna PCM1792. Cztery układy scalone NE5534 pełnią rolę konwertera I/U. Za dodatkową opłatą można je wymienić na lepsze, zapewniające niższe szumy i szybsze narastanie sygnału. Przekonwertowany sygnał trafia do lamp, po czym dłuższymi odcinkami przewodów zmierza do terminali wyjściowych.
Na deser rozwiązanie będące autorskim opracowaniem Marcela Croese. Nosi nazwę SuperTubeClock i polega na zastosowaniu lampy w układzie oscylatora (miniaturowej triody pochodzącej z rosyjskich zapasów wojskowych). Jest to o tyle zaskakujące, że właśnie w zegarze taktującym wymagana jest najwyższa precyzja oraz brak szumów, co akurat lampy nie zawsze mogą zagwarantować. Jak tłumaczy konstruktor, częstotliwość oscylatora zależy wyłącznie od kwarcu, ale jego dokładność, mająca wpływ na jitter, wynika z szumów własnych elementu aktywnego. Z uwagi na fakt, że w grę wchodzi wąski zakres (0-40 kHz), lampa jest w stanie zapewnić niższy poziom szumów niż jakikolwiek tranzystor. W efekcie otrzymujemy bardzo dokładny zegar charakteryzujący się niskim jitterem sygnału użytecznego oraz zapewniający lepszą dynamikę i szczegółowość.

38-45 10 2010 07     38-45 10 2010 08

Wzmacniacz ProLogue Premium
Pod względem wizualnym ProLogue Premium wpisuje się w stereotyp wzmacniacza lampowego. Na przedniej ściance znajdziemy tylko dwa pokrętła – potencjometr i wybierak źródeł. Włącznik sieciowy, podobnie jak w odtwarzaczu, umieszczono na lewej ściance, zaś na prawej ulokowano bliźniaczy pstryczek przełączający bias w zależności od typu lamp w końcówce mocy. W centrum przedniej ścianki znalazła się kolorowa dioda sygnalizująca gotowość do pracy, a nad nią – okienko czujnika zdalnego sterowania. Wzmacniacz wyposażono w układ miękkiego startu. Obudowa, podobnie jak w odtwarzaczu, to grube blachy stalowe i aluminium oraz wykończenie kilkoma warstwami lakieru.
Lampy są sygnowane przez PrimaLunę. W przedwzmacniaczu znajdziemy cztery 12AU7, natomiast w końcówkach mocy dopuszczono pewną dowolność. W standardzie dostajemy cztery pentody EL34, ale producent umożliwia zastąpienie ich tetrodami KT88, oczywiście za dopłatą. W drugim przypadku moc wyjściowa wzrasta z 35 do 40 watów na kanał. Nic też nie stoi na przeszkodzie, by poeksperymentować z lampami pochodzącymi z innych źródeł. O kalibrację dba autorski układ PrimaLuny o nazwie Adaptive AutoBias, który jednocześnie na bieżąco monitoruje pracę wzmacniacza. Na obudowie, u podstawy lamp, umieszczono czerwone diody sygnalizujące konieczność ich wymiany. Wszystkie bańki zamontowano na porcelanowych podstawkach otoczonych otworami wentylacyjnymi, a prawidłowe chłodzenie zapewniają dodatkowo liczne szczeliny w dnie. Wzmacniacz ustawiono na dość wysokich nóżkach, nie będzie więc problemu z dostępem powietrza. Lampy zabezpiecza ażurowa klatka, równie łatwo demontowalna jak w odtwarzaczu.
W dużej prostopadłościennej puszce z tyłu urządzenia ulokowano toroidalny transformator zasilający i dwa trafa wyjściowe chronione kolejnymi firmowym układami. Jeśli transformator zasilający ulegnie przegrzaniu, Power Transformer Protection automatycznie odetnie zasilanie, umożliwiając ostygnięcie wzmacniacza, a następnie zresetuje się do stanu wyjściowego. Natomiast Output Transformer Protection we współpracy z bezpiecznikami ochroni transformatory wyjściowe przed skutkami uszkodzenia lamp lub błędu użytkownika.
Widok tylnej ścianki zadowoli każdego malkontenta. Wysokiej jakości przykręcane gniazda ociekają złotem, a terminale głośnikowe WBT (prawdziwe, a nie chińskie klony) z odczepami dla 4 i 8 omów przyjmą każdy rodzaj końcówek kabli głośnikowych. Do wzmacniacza można podłączyć cztery źródła liniowe, a wejście Home Theater kieruje sygnał bezpośrednio do końcówki mocy i pozwala włączyć PrimaLunę w instalację wielokanałową. Trudno mi to sobie wyobrazić, ale skoro można... Wejście Home Theater będzie zapewne częściej wykorzystywane do podłączenia zwykłego preampu lub odtwarzacza wyposażonego w regulację głośności.
Po odwróceniu urządzenia na grzbiet i odkręceniu kilku śrubek ujrzałem obraz, na widok którego żywiej zabije serce każdego miłośnika lamp. Na centralnie umieszczonej płytce drukowanej ulokowano układ auto biasu. Resztę połączeń wykonano w technice montażu przestrzennego, ale i tu panuje wzorowy porządek. Kabelki poprowadzono wiązkami, a tam, gdzie było to konieczne, zgięto pod kątem 90 stopni. Lutowania są schludne, tak że ze świecą szukać tu niedoróbek. W zasilaczu uwagę zwracają dwa potężne elektrolity Nichicona ułożone bezpośrednio za płytką auto biasu. Za regulację głośności odpowiada Alps Blue Velvet sterowany silniczkiem. Wejścia załączają przekaźniki Takamisawy.
Zarówno odtwarzacz, jak i wzmacniacz wyposażono w zdalne sterowanie. Sterowniki wykonano z ciężkich aluminiowych odlewów – kupowane osobno kosztowałyby pewnie niezły grosz. Oba potrafią uruchamiać płyty i zmieniać głośność wzmacniacza, co pozwala ograniczyć ilość pilotów niezbędnych do obsługi systemu.
Podsumowując: dawno nie spotkałem się z równie sensownie wydanymi pieniędzmi.

38-45 10 2010 09

Konfiguracja
Wzmacniacz w wersji podstawowej oferuje 35 watów na kanał. Dla osób przyzwyczajonych do tranzystorów to niewiele, ale lampiarze wiedzą swoje. Oczywiście podłączenie do kolumn o niskiej skuteczności będzie szkolnym błędem, ale też nie ma potrzeby sięgać po egzotyczne tuby. Zbiegiem okoliczności w moje ręce trafiły podłogowe Cabasse Iroise 3 o deklarowanej skuteczności na poziomie 92 dB. To w zupełności wystarczyło. System został spięty kablami MIT-a i QED-a, natomiast prąd z gniazdka popłynął przewodami Neela. Odtwarzacz i wzmacniacz stanęły na ciężkim stoliku z kamiennymi blatami, zaś 3-cm granitowe płyty oddzieliły kolumny od podłoża.

Wrażenia odsłuchowe
Producent zaleca wygrzewanie nowych urządzeń przez co najmniej 100 godzin. Nie muszą w tym czasie odtwarzać muzyki, wystarczy, że będą włączone. Zastosowałem się do tych rad, choć obawiałem się specyficznego zapaszku towarzyszącego wypalaniu różnych substancji użytych do montażu. Nic z tych rzeczy. Oba komponenty, choć fabrycznie nowe, praktycznie nie akcentowały swojej obecności, co z wdzięcznością przyjęli pozostali domownicy.
Wprawdzie w czasie rozgrzewki częstowałem odtwarzacz różnymi płytami, ale formalny test rozpocząłem od klasyki. Natychmiast w uszy rzucił mi się gładki, wręcz jedwabisty charakter wysokich tonów. Nie zauważyłem wyostrzeń, przejaskrawień ani utraty rozdzielczości.
Dół został potraktowany z powagą, ale obyło się bez szaleństw. Najbardziej moją uwagę przykuła średnica. Głosy solistów były pełne delikatnych dźwięków towarzyszących śpiewaniu na żywo, a chóry w „Mesjaszu” Haendla wypadły wręcz znakomicie. Co ciekawe, brzmienie zestawu było delikatnie przyciemnione, podobnie jak barwy na obrazach mistrzów baroku, przez co system świetnie się dopasował do charakteru odtwarzanej muzyki. Zmiana krążka na „Koncerty Brandenburskie” J. S. Bacha przyniosła lekkie rozjaśnienie. Z kolei „Muzyka na wodzie” Haendla pod Trevorem Pinnockiem ujawniła jeszcze jedną cechę zestawu – ponadprzeciętną muzykalność. Tego po prostu nie dawało się przestać słuchać i gdyby nie pokaźna sterta płyt czekających na swoją kolej, krążyłbym po Tamizie do wieczora.
Ostatnim nagraniem przed zmianą repertuaru były „Planety” Holsta. I tutaj kolejne zaskoczenie. PrimaLuna pokazała dynamikę, jakiej mógłbym się spodziewać po „konkretnej” końcówce mocy, a nie 35-watowym lampiaku. Pojawiły się niskie tony, grzmiące i potężne, ale nie napompowane. Uff, po takiej dawce adrenaliny zasłużyłem na coś spokojniejszego.
Trzymając się akustycznych klimatów, sięgnąłem po płyty jazzowe. Brzmienie uległo lekkiemu rozjaśnieniu, wysokie tony wysunęły ostre pazurki, a przede mną pojawiła się scena przez wielkie „S”. O ile w nagraniach klasyki moja uwaga skupiała się raczej na barwie instrumentów i brzmieniu ludzkich głosów, to teraz zostałem przeniesiony w zupełnie inny wymiar. Kolumny wyparowały z pokoju, co w przypadku 35-kilogramowych podłogówek jest niezłym wyczynem, a ja ujrzałem przed sobą „avatarową” scenę 3D i to bez specjalnych okularów. W dodatku była obszerniejsza niż fizyczne ustawienie głośników. Nawet nie musiałem się specjalnie wysilać, by zobaczyć Cassandrę Wilson stojącą dobry metr przed resztą składu, a rozmieszczenie muzyków towarzyszących Ericowi Bibbowi w nagraniu krążka „Spirit & The Blues” mogłem rozrysować z milimetrową dokładnością. Zanim jednak przeszedłem do rocka, w odtwarzaczu wylądował krążek „Mondo Head” japońskich bębniarzy Kodo. Zdarzało mi się słuchać tego nagrania w wersji wielokanałowej, ale nawet odtwarzane na dwóch kolumnach okazało się festiwalem źródeł pozornych. No i ta dynamika, nijak niepasująca do niepozornego lampowego piecyka przypominającego przedwojenne radio pradziadka.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy zaserwowałem odtwarzaczowi rasową płytę bluesrockową „You & Me” Johna Bonamassy. I odniosłem wrażenie, jakby zestaw odetchnął pełną piersią i powiedział „no, nareszcie jakaś normalna muzyka”. Utwory pomknęły ze swobodą dzikiego mustanga galopującego przez prerię, a klimatyczne gitarowe frazy charakterem brzmienia nawiązywały do lat 70. Klasę PrimaLuny potwierdził krążek „Up” Petera Gabriela, który zabrzmiał tak, jakby przed nim nie było ani klasyki, ani akustycznego jazzu. Gdybym zaczynał testy od Gabriela, pewnie nawet nie doszedłbym do Bacha.
Czyżby? Gnany wrodzoną złośliwością, sięgnąłem po „Wielką mszę h-moll” i... czas się cofnął o kilka godzin. Rzadki to przypadek, gdy po zakończeniu kilkugodzinnych testów miałem ochotę powtórzyć wszystko od nowa.

Reklama

Konkluzja
Zastanawiałem się, czy zestaw PrimaLuny ma jakąś wadę. Po głębokim namyśle znalazłem jedną, za to istotną: urządzeń nie można postawić na sobie w charakterze wieży.

38-45 10 2010 T

Autor: Mariusz Zwoliński
Źródło: HFiM 10/2010

Pobierz ten artykuł jako PDF