HFM

artykulylista3

 

Mark Levinson No.512

64-68 11 2012 01Dzisiejsza sytuacja na rynku źródeł cyfrowych przypomina działania militarne w trakcie I wojny światowej. Naprzeciw siebie stoją, a raczej tkwią w okopach i czekają, dwie wielkie armie. Nic nie wskazuje na to, aby ktokolwiek ruszył do ataku. Padają pojedyncze strzały, wielkie słowa i deklaracje, a wokół roi się od proroków zapowiadających wielkie zmiany, których cienia nie widać na horyzoncie.

Serwery, plejery i grające komputery kuszą duchem nowoczesności. Tymczasem ciągle to bajer dla miłośników nowinek technicznych. Bo co z tego, skoro nie czuć zapachu zapowiadanej rewolucji?

Owszem, można skorzystać z istniejących platform i zaopatrzyć się w… No właśnie, w co? Wielkie koncerny ani myślą o udostępnieniu plików wysokiej jakości. A tak niewiele trzeba, żeby nadeszła prawdziwa fala. Wystarczyłoby odgrzebać oryginalne, studyjne wersje 24 bity/48 kHz i wszyscy zauważyliby niesłychaną różnicę, wynikającą z braku konwersji częstotliwości próbkowania z 48 do 44,1 kHz. Wyższych tak naprawdę nie potrzeba. A jeżeli potrzeba, to pod warunkiem, że są to nagrania zrealizowane w tej technice od początku do końca. Tymczasem większość to przeróbki, uzdatnienia i kolejne, nikomu do niczego niepotrzebne remasteringi. Wieść niesie, że najwięksi gracze na rynku fonograficznym nie planują nawet iluzorycznego sięgnięcia do archiwów, bo nie ma dla kogo. Zapotrzebowanie na wersje cyfrowe w wysokiej jakości jest śladowe. Jak się okazuje, w obecnej chwili hasło „codziennie niskie ceny” wygrywa z rzetelnym podejściem do jakości produktu.
A może jednak jest inaczej? Może to podaż kształtuje rynek, a nie potrzeby bardziej wyrobionego odbiorcy?
To pytanie pozostaje na razie bez odpowiedzi. Wyłom usiłują stworzyć niszowe wytwórnie, często powiązane z produkcją sprzętu grającego, jak Linn czy Naim. To zrozumiałe, bo chcą zarobić podwójnie: najpierw na serwerach, później na katalogu płytowym. To gra o sporą stawkę, bo ten drugi daje trudne do przewidzenia zyski. Cóż jednak z tego, jeżeli repertuar tych labeli jest, nazwijmy to delikatnie: specyficzny? Mało kogo interesuje klasyka wykonywana przez artystów trzeciego sortu (a już na pewno nie melomanów), a niemieckie country, irlandzki folklor i często żenujący pop to pokarm dla desperatów. Prawdziwa muzyka ciągle tkwi w katalogach „majorsów” i dopóki oni nie zaczną szukać zysków w jakości, dostępności i niższej cenie (odpada proces produkcji nośnika), zamiast straszyć piratów wylobbowanymi paragrafami, to nadal wszyscy będą siedzieć we wspomnianych okopach. Kolejne serwery będą tylko udoskonalonym biciem piany. Chyba nikt nie przekona klientów, że nadchodzi nowe, bo mogą sobie zgrać płyty na dysk audiofilskiego plejera. I tak koncerny zrobią z tej „audiofilskości” taki sam chłam, jak z SACD ładowanego do mini wież po 500 zł. A ludzie zamiast skorzystać z jakości, będą używać empetrójek, bo „szybciej się kręcą”.
Ten przydługi wstęp oznacza ni mniej, ni więcej tylko to, że zapowiadana śmierć odtwarzaczy CD jakoś nie nadchodzi. Nadal warto je kupować, tym bardziej, że producenci zdążyli je udoskonalić niemal do perfekcji. Nawet budżetowy (przestańcie myśleć, że oznacza to cenę 99 zł. To droga donikąd, do prawdziwych „jednorazówek”. Jeszcze kilkanaście lat temu za budżetowe urządzenia uważało się kosztujące około 2000 zł) CD gra dzisiaj już co najmniej poprawnie, a są jeszcze takie cuda, jak No.512.

Budowa
Solidność, perfekcja wykonania i luksus łączą się w No.512 ze skromnością stylistyki. Brak tu akcentów zdobniczych, a słowo „design” (jakby nie istniało w języku polskim „wzornictwo”) wydaje się nie na miejscu. To surowa, prostokątna bryła, uzbrojona w kontrastujące, srebrne przyciski oraz archaiczne czerwone diody i takiż wyświetlacz. Można było tu dodać różne esy-floresy, a także złote akcenty (koniecznie 24 karaty) i kolorowy telewizorek, ale bardzo się cieszę, że projektant pozostał nieczuły na „nowoczesne” trendy, bo przez to powstało urządzenie klasyczne w formie, a przez to odporne na upływ czasu i zmieniające się mody. I chyba, przede wszystkim, funkcjonalne. Guziki pracują pewnie, jak w przysłowiowym produkcie z ZSRR – „gniotsa, nie łamiotsa”. Obsługują tylko najważniejsze komendy. Jedyne zbytki to przełącznik trybu pracy CD/SACD. Wydawałoby się, że zbędny, bo przecież odtwarzacz sam może poznać, co mu do korytka podano. Ano może, tyle że wówczas układy „sztucznej inteligencji” fundują nam denerwujące czekanie, nieraz nawet pół minuty, a Levinson startuje natychmiast.
Kolejna, teoretycznie zbędna funkcja, to zapomniany już chyba przycisk „time”. Moim zdaniem potrzebny, bo kiedy słucham płyty, której jeszcze nie znam, lubię wiedzieć, ile czasu pozostało do końca utworu, zwłaszcza jak nudny. Wyświetlacz jest z epoki cukru na kartki – czerwony, z wielkimi cyframi. Ale to znowu kwestia gustu, bo mi się właśnie taki podoba, a jak przestanie, to można go wygasić. Jedyne, z czego śmiało bym zrezygnował, to diody sygnalizujące głównie funkcje powtarzania (utwór, program, cała płyta).
Szuflada wysuwa się bezszelestnie. Chodzi jak wskazówki szwajcarskiego zegarka. Pewnie, precyzyjnie i gładko. Widać, że to nie standardowy komputerowy napęd. Zresztą, wystarczy spojrzeć na roznegliżowane zdjęcie –mechanizm jest zrobiony z metalowych części i wygląda jak precyzyjny instrument, nie kupa plastiku.

64-68 11 2012 02     64-68 11 2012 03

 

Kolejna rzecz to dwa potężne transformatory toroidalne zamknięte w ekranujących puszkach. Oba kanały są zasilane osobno; tak samo część cyfrowa i analogowa. Cała elektronika mieści się na płytce drukowanej w kształcie litery L. Montaż i elementy to najwyższa jakość. Konwertery mieszczą się pod metalowymi ekranami. Osobno potraktowano standardy CD i SACD. Pierwszy pracuje w rozdzielczości 24 bitów (chociaż i tak przetwarza sygnał 16/44,1), drugi w 1 bit/2,884 MHz. Ścieżka sygnału jest symetryczna, więc warto się szarpnąć na kable XLR, o ile wzmacniacz ma takie wejścia. A propos tych ostatnich – CD Levinsona nie ma żadnych wejść. Nie można go używać jako przetwornika, tylko po staremu – wkładając płytę do szuflady. ML najwyraźniej uznał, że to kompletne źródło, a jak kogoś nie stać na oryginalny album, to brzydko mówiąc: niech się buja. I to kolejna sprawa, z której się cieszę, jak świnia z cebuli. Chcesz mieć najwyższą jakość, to nie wsypuj do profesjonalnego ekspresu kawy Astra. Czasem klienta trzeba wychować.
Jeżeli chodzi o moje wrażenia, to wnętrze No.512 przypomina otwartą maskę Ferrari. Poezja. Chociaż, na szczęście, nie po włosku.
Wyjścia są za to analogowe i cyfrowe (zawsze ktoś może zechcieć sobie skopiować płytę w numerycznej wersji, na przykład do samochodu). Oczywiście – w standardach RCA i XLR, a gniazda to znowu jakość przez wielkie „J”.
Nie inaczej wygląda pilot. Ciężki, metalowy i wielki jak diabli. Można się nim spokojnie obronić, jakby się ktoś targnął na nasze mienie albo życie. Innymi słowy – „wypasiony”, chociaż dla mnie trochę zbyt skomplikowany.

64-68 11 2012 04     64-68 11 2012 05

Konfiguracja
Żebym mógł sobie posłuchać „jak należy” i docenić klasę komponentów, No.512 dotarł do mnie w towarzystwie firmowego preampu i monobloków oraz kolumn Revela, pochodzących z tej samej grupy. Mimo że cała reszta była droższa, odtwarzacz pokazał, że jest najmocniejszym punktem „dostawy”. Powiedziałbym nawet, że jest supernową na nieboskłonie Harmana. Pewnie dlatego sprawdził się także z moimi AP Tempo VI i Makiem MA7000, pokazując potencjał tych elementów. Bo, jak mawiają doświadczeni brodaci audiofile, źródło powinno być możliwie najlepsze, a reszta i tak będzie pasować.

64-68 11 2012 06     64-68 11 2012 07

Wrażenia odsłuchowe
Co tu dużo mówić, mają rację. Mało prawdopodobne, żeby Levinson pogryzł się z jakimś systemem, bo jego dźwięk jest kwintesencją prawidłowości i poprawności, a jednocześnie nie pozostawia złudzeń, co do wielkiej klasy. „Poprawność” skojarzy się wielu osobom z nudnym, bezosobowym graniem. Co do drugiego, częściowo zgoda, bo urządzenie wnosi niewiele własnego do odtwarzanej muzyki. Trudno natomiast sobie wyobrazić, aby komukolwiek znudziło się piękno w czystej postaci, a właśnie ono jest treścią dobrze nagranych płyt o wybitnych walorach artystycznych. Takich powinno się słuchać na No.512, bo na inne szkoda zachodu i życia.
Na początek napiszę to, co powinno się znaleźć w konkluzji: ML No.512 to jedno z najlepszych źródeł, z jakimi miałem do czynienia, bez względu na cenę. Najchętniej pozostawiłbym je w swoim systemie i stosował jako punkt odniesienia, bo nie ma słabych stron. Jest też na tyle neutralne, że za wszelkie odstępstwa mógłbym winić pozostałe komponenty, a jednocześnie ma potencjał, który by ich nie ograniczył. Ideał? Chętnie bym napisał, że tak, ale zawsze powinno się pozostawić zapas. Bo jak wybrnę z sytuacji, w której producent jeszcze coś poprawi i kolejna wersja okaże się o włosek lepsza? W tej chwili wydaje mi się to mało prawdopodobne, ale życie recenzenta uczy pokory i ostrożności w szafowaniu słowem „naj”. W każdym razie przyjmijcie moją szczerą deklarację: to wspaniałe urządzenie, które podnosi prostą czynność odtwarzania cyfrowych plików do rangi prawdziwej sztuki.
Teraz, kiedy już mi ulżyło, mogę się postarać napisać… jak gra Levinson. Pierwsze, co rzuca się w uszy, to szczegółowość. Urządzenie przekazuje każdy detal niemal z namaszczeniem, ale czyni to też jakby od niechcenia. Bez potrzeby podkreślania wysokich tonów, ekspozycji pierwszego planu, bez siłowania się z oporną materią. Mamy do czynienia z nadużywanym porównaniem, w którym zdejmujemy z kolumn koc, a muzyka wybucha mrowiem drobnych zdarzeń, które pomagają w ostrym rysowaniu całości. Wspaniale jest słyszeć tak dużo i nie bać się, że w końcu z uszu popłynie krew.
Najwięcej się dzieje w średnicy, ale to nie zasługa kompaktu, tylko muzyki samej w sobie. Jeżeli Levinson eksponuje ten zakres i go ociepla (bo na pewno nie studzi), to robi to z gracją i elegancją godną solistki baletu oraz oszczędnością aptekarza. Ale coś w tym musi być, skoro głos Cata Stevensa jest tak realistyczny i namacalny. Lepiej było tylko w systemie TAD, którego słuchałem kilka dni temu, ale No.512 z resztą klocków z tego testu to przy nim taniocha. Jednak chórki w tle pokazują, że nie ma to nic wspólnego z naturalną dominacją pierwszego planu. Są w tyle, więc powinny być potraktowane po macoszemu, tymczasem głos każdego z muzyków studyjnych jest równie czytelny, jak głównego bohatera. Po raz kolejny widzę, że czasem kupiona przypadkiem płyta może się okazać perełką kolekcji. Tak, jak składanka „Remember Cat Stevens” (Universal 1999), wyciągnięta z kosza na wyprzedaży. Cena jak za torbę śliwek, a „Morning Has Broken” brzmi tak, że łezka się w oku kręci.
Kolejna atrakcja to dynamika. Levinson nie pompuje hektolitrów decybeli i kiloton watów, ale w jego dźwięku słychać powalającą energię. Eksplozje transjentów, przyspieszenie jak w nurkującym myśliwcu i nagłe cięcie skalpela, po którym nie ma już nic. Zastanawiałem się, na czym polega ten fenomen, bo przecież nie słuchałem tak głośno, żeby dźwięki mogły w nadmiarze dotrzeć do moich sąsiadów. Rozwiązanie tego dylematu jest dziecinnie proste i znajduje się w encyklopedycznej definicji dynamiki. To stosunek sygnałów najcichszych do najgłośniejszych. A więc nie w sile ryku leży sztuka, tylko w jego donośności i skalowaniu. Pewnie dlatego wyjce i żaby produkują się wieczorem, kiedy konkurencja kładzie się spać i nie robi szumu. Levinson jest równie sprytny i pokazuje nam dźwięki otoczone absolutną ciszą.
Przypomniała mi się tutaj historyjka o angielskim kamerdynerze, trzymającym „poziom domu” w rezydencji pewnego lorda w Indiach. Pewnego razu w salonie, w którym miała zostać podana herbata, pod stołem znalazł się tygrys. Majordomus wszedł do oczekujących i zapytał „czy wielmożnemu państwu nie będzie przeszkadzać strzał z fuzji?”. Nie. Więc po chwili słychać huk i po raz kolejny dystyngowany starszy pan wchodzi, mówiąc: „proszę o wybaczenie i chwilę cierpliwości, wszelkie ślady tego kłopotliwego zajścia zostaną usunięte”. Co za kontrola emocji… Zupełnie jak w przypadku basu No.512. Słychać potęgę, energię i tempo, a jednocześnie zero „basowej chmury” i podkreślania, że „ten zakres był bardzo ważny dla konstruktorów”. Bo było ważne też wszystko inne i dopiero na tym tle zauważamy dobrodziejstwo inwentarza.
Zaczynam rozumieć, na czym polega zjawisko heavy metalu. Większość ludzi odbiera go jako nieznośny hałas, a fani tego gatunku najchętniej chodzą na koncerty. Bo hałas robi przeważnie kiepski sprzęt i nagrania, a w nim ginie większość atrakcji. Tymczasem na dobrze nagłośnionym koncercie słychać, oględnie mówiąc, co innego. Mamy tu klasyczne błędne koło. Przeciwnicy na koncert nie pójdą, bo to, co słyszą z radia, ich nie zachęca, a miłośnicy myślą, że koncert tworzy „atmosfera”. Zgoda, tylko wypada zapytać, co się na nią składa. Oprócz euforii i widoku idoli, głównie dźwięk. Sytuacja jest analogiczna, jak w kinie. Tam wprawdzie nie skacze się, bo by się popcorn wysypał i można by komuś napisy zasłonić, ale i tak specjaliści twierdzą, że za 60 % wrażeń odpowiada dźwięk. Pewnie mają rację, bo filmy w 3D to nadal wierzchołek góry lodowej, a w każdym szanującym się kinie jest już solidne nagłośnienie.
Jeżeli jakiś element systemu sprawił (a w czasie testów ciągle coś nowego wstawiam w towarzystwo znanych mi klocków), że poczułem się jak na koncercie, to chyba Levinson zrobił to najdobitniej.
Ballada „Wither” Dream Theater nigdy jeszcze nie zabrzmiała u mnie z taką melodyjnością, a jednocześnie podskórnie odczuwaną potęgą. Niby muzycy sobie grają od niechcenia (to za dobrzy muzycy, aby im taki zarzut postawić), a czuć wyraźnie, że sprężyna jest tak napięta, że jak zaraz nie puści, to pęknie.
Wcześniejsze akapity sugerują, że No.512 gra oszczędnie. Nic bardziej błędnego, bo to właśnie bogactwo jest jego domeną. Znajomi audiofile na hasło „CD Levinsona” od razu zaznaczają: tempo, potęga, dynamika i bas jak armata. I mają rację. Zresztą, co by kto dobrego nie powiedział o tym kompakcie, to prawda. I na tym polega subtelność przepisu na popisowe danie szefa kuchni z trzema gwiazdkami Michelina. Jeden czuje w nim posmak trufli, inny pikantnych przypraw, kolejny – ich wyważenie.
Przestrzeń? Nie spodziewajcie się hektarów sceny i minut pogłosu. Levinson stawia na precyzję i buduje scenę na papierze milimetrowym. Co nie znaczy, że nie poczujecie klimatów jazzu z północy Europy, gdzie rozmiary sceny są takim samym środkiem do celu, jak solo trąbki. Myślę, że to wynika z przyzwyczajeń potomków Wikingów. Zawsze było tam mało ludzi, za to mnóstwo ziemi. Sąsiad do sąsiada nie chodził w kapciach, ale zaprzęgał konia do sań. Pewnie dlatego ECM nagrywa tak, a nie inaczej. I aby usłyszeć ten efekt, trzeba sobie kupić albumy tej wytwórni, bo na innych rzadko to słychać.

Reklama

Podsumowanie
Człowiek podobno różni się od zwierząt tym, że myśli. Czy to prawda, nie wiem, bo nigdy żadnemu psu w głowie i skórze nie siedziałem. W każdym razie, kiedy jadę do domu w Zaklikowie i słucham w nocy szczekania, wiem, że psy ze sobą rozmawiają, a nie piłują pyski po próżnicy. Trzeba się tylko w ten dialog wsłuchać. Jest w nim więcej uczuć, radości i cierpienia niż w wielu esejach. Druga sprawa to myślenie abstrakcyjne. Też odpada, bo stwierdzili to na małpach uczeni, wcale nie radzieccy. Pozostaje więc wyobraźnia. Czy się z tym zgodzić, czy nie, też nie wiem, bo mój kot, Marian kiedy śpi, wierzga nogami.
Ale jeżeli tak, to Levinson No.512 pozbawia nas człowieczeństwa. Niczego nie trzeba sobie wyobrażać, bo wszystko słychać. Na pisk myszy kot się nabierze. A ja na koncert.
Czy to przypadkiem nie jest pigułka szczęścia?

Konkluzja
Kompakt dla wygodnych, droga do muzyki na skróty, pójście na łatwiznę. To diagnoza malkontenta. Z drugiej strony, należy powiedzieć, że taka właśnie była muzyka Mozarta. Piękna, bo prosta i prosta, bo piękna.
Jedno i drugie można skrytykować, ale już naśladować skutecznie się nie da. A do mnie przemówił właśnie głos z płyty Rogera Watersa. Wcisnął mi wprost do mózgu proste słowa: przestań się wreszcie wymądrzać, posłuchaj czegoś dla siebie. Zabrzmiało to jak głos Pana, a dotarło tym mocniej, że pora najwyższa. Jutro przyjeżdża kat z Katowic i utnie tę przyjemność.

64-68 11 2012 T

Autor: Maciej Stryjecki
Źródło: HFiM 11/2012

Pobierz ten artykuł jako PDF