HFM

artykulylista3

 

Foo Fighters - Sonic Highways

image 332sonic

RCA Records 2014

Muzyka: k4
Realizacja: k2

Pomysł Foo Fighters, by każdą piosenkę ze swojej ósmej płyty nagrać w innym mieście, może się wydawać pretensjonalny. Zespołowi Dave’a Grohla nie można jednak odmówić konsekwencji w dążeniu do zarejestrowania na taśmie czegoś „nieuchwytnego”. Tym razem miała to być właśnie atmosfera i indywidualny charakter odwiedzonych przez zespół miast (m.in. Nashville, Seattle, Nowy Jork). Czy słuchacze bez problemu wskażą, która piosenka pochodzi z którego regionu w USA? Cóż, ja temu zadaniu nie podołałem, ale zapraszam do organizacji takiego testu. Za to niewątpliwie łatwo usłyszeć w „Sonic Highways” inspiracje klasycznym amerykańskim rockiem, począwszy od jednego z pierwszych riffów na płycie – świadomie czy nie – pożyczonego od Ronniego Jamesa Dio. Zapożyczeń i autozapożyczeń jest niewątpliwie więcej, ale trudno mieć o nie pretensję, skoro album powstał właśnie jako hołd dla tradycyjnego rocka. Zgodnie z jego duchem, piosenki są raczej proste i swobodne. Brak w nich wyrafinowanych partii solowych, za to rozkręcają się ładnie i wszystko jest w nich na właściwym miejscu. W efekcie eksperymentu powstał album może nie najlepszy w karierze zespołu, ale solidny. Kompozycje takie jak „Outside”, „I Am A River” czy singlowa „Something from Nothing” są zdecydowanie warte uwagi nie tylko fanów grupy.

Bartosz Szurik
Źródło: HFiM 03/2015

Pobierz ten artykuł jako PDF

 

Taylor Swift - 1989

image 331swift

Big Machine Records 2014

Muzyka: k4
Realizacja: k2

W Stanach Zjednoczonych płyty tej młodej wokalistki country już od kilku lat sprzedają się jak hot dogi. Teraz jednak twórczość Taylor Swift może trafić pod strzechy również w częściach świata, w których muzyka spod znaku westernu nie otwiera drzwi do serc słuchaczy. „1989” wypełniają piosenki do cna popowe i taneczne, w których po kowbojskich korzeniach wokalistki nie ma już prawie śladu. Trudno się oprzeć wrażeniu, że to przejście ku muzyce bardziej przyjaznej globalnemu rynkowi skończyło się pozbawieniem Swift tożsamości. Brzmi ona po prostu jak kolejna urocza, śpiewająca gwiazdka na firmamencie muzyki pop. Niestety, nawet jak na tę kategorię, nie wyróżnia się talentem wokalnym. „1989” przedstawia ją jako właścicielkę słabiutkiego głosu. Za jego pomocą jest w stanie zaprezentować ograniczony, monotonny repertuar. Jedyne, co może przykuć uwagę w linii wokalnej, to ilość pogłosu dodana w postprodukcji. Większość piosenek jest radośnie infantylna: zwykle opowiadają o tym, jak przyjemnie jest poznać przystojnego chłopaka. Składają się z tanecznych bitów perkusyjnych oraz krótkich fraz syntezatorów, rzadziej gitar. Całość jest lekka i pogodna, niczym serial o nastolatkach z lat 90. i powinna zadowolić słuchaczy szukających w muzyce… Hm… niczego? 

Bartosz Szurik
Źródło: HFiM 03/2015

Pobierz ten artykuł jako PDF

 

Joe Bonamassa - Different Shades of Blue

image 142

Polydor Ltd. 2014

Muzyka: k4
Realizacja: k2

Ten to ma power! Prawie nie schodzi ze sceny. Jego koncertowych płyt jest w sklepach bez liku. Również w studiach bywa częstym gościem. Wydał 15 albumów w ciągu 13 lat. Występuje w roli solisty, ale współpracuje również z innymi gwiazdami. Niedawno z Beth Hart, a wcześniej z grupą Black Country Communion. Jest wirtuozem gitary, słusznie uznawanym za jednego z najlepszych instrumentalistów bluesowych młodego pokolenia. No, może nie aż tak młodego, bo niedawno skończył 37 lat, ale w porównaniu z weteranami tego stylu, takimi jak B.B. King czy Eric Clapton, to rzeczywiście niewiele. Płyta „Different Shades of Blue” zawiera materiał premierowy i, trzeba przyznać, bardzo udany. Co rusz dzieje się coś ciekawego. Od nawiązującego do Hendriksa wstępu „Hey Baby (New Rising Sun)”, po zamykającą krążek balladę „So, What Would I Do”, ozdobioną organami i sekcją smyczkową. Pomiędzy nimi też nie brakuje atrakcji. W „Love Ain’t A Love Song” mocy dodaje energiczna sekcja dęta. Ona też kołysze w „Trouble Town”. Z kolei w „Never Give All Your Heart” od samego początku słychać fenomenalną gitarę bohatera płyty. Inni mistrzowie tego instrumentu mogą mu tylko pozazdrościć. Podobne wysokiego lotu solówki cieszą uszy i w innych nagraniach. Wisienką na torcie jest wokal Bonamassy – rzadziej chwalony, choć świetny i pasujący do wykonywanej muzyki.

Grzegorz Walenda
Źródło: HFiM 02/2015

Pobierz ten artykuł jako PDF

 

Lana Del Rey-Ultraviolence

image 143

Polydor Ltd. 2014

Muzyka: k4
Realizacja: k2

Naprawdę nazywa się Elizabeth Woolridge Grant, ale występuje jako Lana Del Rey. Ten pseudonim znajdujemy też na jej trzecim studyjnym albumie. Ale dopiero na grzbiecie pudełka, bo na okładce książeczki z tekstami widnieje jedynie tytuł. Artystka kontynuuje stylistykę znaną z jej dotychczasowego dorobku. Mamy współczesny pop, wzbogacony przebojowymi brzmieniami z lat 60. XX wieku. Sporo jest elektroniki, która jednak nie dominuje, a jest atrakcyjnym dodatkiem do akustycznych instrumentów. Na pierwszym planie często gości gitara. A to za sprawą grającego na niej Blake’a Stranathana, który jest – wspólnie z Laną – kompozytorem części repertuaru. Resztę piosenek Del Rey napisała razem z innymi muzykami. Jedynie utwór „The Other Woman” wyszedł spod pióra Jessie Mae Robinson. Przeważają klimaty spokojne, melodyjne, ale jednocześnie majestatyczne. Przykładem utwór „Brooklyn Baby”, który brzmi, jakby nagrano go w kościele. Chyba najdelikatniejszym kawałkiem jest „Pretty When You Cry”. Wokalny talent artystki ma tu okazję w pełni zabłysnąć. Zgrabnie rozwija się też „Sad Girl”. Piosenkarka śmiało wykorzystuje wszystkie okazje, aby popisać się oryginalnym głosem. Docenił go były lider legendarnej grupy The Beach Boys, Brian Wilson. Lana Del Rey ma być gościem na jego następnej płycie.

Grzegorz Walenda
Źródło: HFiM 02/2015

Pobierz ten artykuł jako PDF

 

La Roux - Trouble in Paradise

image 144

Polydor Ltd. 2014

Muzyka: k4
Realizacja: k2

La Roux to angielski duet wokalno- -instrumentalny, założony w 2006 roku przez wokalistkę Elly Jackson i producenta muzycznego Bena Langmaida. Krótko po wydaniu debiutanckiej, nagrodzonej Grammy płyty duet się rozpadł, a Jackson nagrywa samodzielnie pod starą nazwą. „Trouble In Paradise” to druga płyta La Roux, a pierwsza bez Langmaida. W brzmieniu niewiele się zmieniło. Na pierwszym planie znów mamy znajomy głos, a w akompaniamencie – syntezatory. Tym razem jednak dźwiękom generowanym elektronicznie towarzyszą instrumenty akustyczne. Jest żywa perkusja, są prawdziwe gitary, a w „Tropical Chancer” słychać nawet marimbę. Wszystkie utwory skomponowała Elly Jackson; niektóre razem z muzykami towarzyszącymi. Gra też na większości instrumentów i obsługuje elektronikę. Całość zaczyna się obiecująco, od dynamicznego, przebojowego nagrania „Uptight Downtown”. Od razu słychać, że mamy do czynienia ze specjalistką od dyskotekowego synth-popu. „Kiss And Not Tell” to nieco spokojniejszy, ale też skoczny kawałek. Niestety, po pewnym czasie wygenerowane elektronicznie rytmy zaczynają nużyć. Trochę urozmaicenia wprowadza „Tropical Chancer”. Początek nagrania kojarzy się nawet z klimatami znanymi z płyt Steely Dan. „Let Me Down Gently” to jedyna ballada w tym tanecznym zestawie. Ale tylko na początku, bo później i ten utwór nabiera dyskotekowego charakteru.

Grzegorz Walenda
Źródło: HFiM 02/2015

Pobierz ten artykuł jako PDF

 

Adam Cohen - We Go Home

AdamCohen WeGoHome

Cooking Vinyl 2014

Muzyka: k4
Realizacja: k2

Kolejne dzieło Cohena, tym razem Adama. Mamy do czynienia z miniaturką płyty analogowej. Jest nawet czarna tarcza, obrazująca poszczególne utwory, tak jak ją widać, kiedy trzymamy w dłoniach analog. „Będę mówić o moim ojcu, kiedy akurat go nie ma. Usłyszycie jego głos, tak jak słyszycie go teraz.” To początek „Fall Apart”. I rzeczywiście – trochę tak jest. Młody Cohen miejscami brzmi jak ojciec. Nieszczęściem dzieci sławnych ludzi – zwłaszcza w branży rozrywkowej – jest porównywanie ich dokonań z tym, co osiągnęli rodzice. Na Adamie Cohenie ciąży sława Leonarda. Album „We Go Home” potwierdza, że Cohen syn nawet już nie stara się być inny. Miejscami celowo uderza w klimaty, z których słynie autor „I’m Your Man”. Chwilami też wpada w podobną manierę wokalną. Czy to źle? Wcale. Jeśli ma podobny głos i lubi podobne klimaty, to powinien je realizować. Tak zresztą robi. „We Go Home” to całkiem udany zestaw utworów. Prawie pod wszystkimi podpisał się bohater płyty. Nie tylko ładnie śpiewa, ale też sprawnie gra na gitarze i fortepianie. Ma jednak pecha, bo i tak zawsze będziemy porównywać jego nagrania z niezapomnianymi piosenkami ojca.

Grzegorz Walenda
Źródło: HFiM 01/2015

Pobierz ten artykuł jako PDF