HFM

artykulylista3

 

Pink Floyd „The Endless River”

image-473Jeszcze pół roku temu zwrot „nowa płyta Pink Floyd” brzmiał nawet nie jak fantazja, a wręcz jak oksymoron. Ale kto mógł przewidzieć taki bieg zdarzeń?





Po dwóch dekadach od wydania ostatniego albumu i licznych zapewnieniach muzyków, że występ z Rogerem Watersem w czasie Live 8 był jednorazowym przedsięwzięciem, o Pink Floyd trudno było złożyć zdanie inne niż w czasie przeszłym. Od połowy lat 90., gdy po zakończeniu światowej trasy promującej „The Division Bell” Pink Floyd przeszło na faktyczną emeryturę, członkowie grupy nie wykazywali wzmożonej aktywności twórczej. Rick Wright i David Gilmour nagrali po jednej solowej płycie i dali trochę koncertów; zwłaszcza za sprawą trasy, towarzyszącej wydaniu „On An Island” tego drugiego.



 

image-472


Nick Mason napisał książkową biografię zespołu i okazjonalnie pojawiał się w towarzystwie dawnych kolegów na scenie, jak również poza nią. Trio połączyło siły w trakcie imprezy poświęconej pamięci Syda Barretta i na londyńskim koncercie w ramach trasy Gilmoura w 2006 roku. Ale nawet wówczas – kiedy wspólnie wykonywali tych kilka piosenek – nie użyli szyldu Pink Floyd. Tym samym dali do zrozumienia, że to zamknięty rozdział historii muzyki popularnej.
Nadzieja na reaktywację zespołu zawsze była nikła. Ale nawet tląca jej resztka musiała zgasnąć, gdy w 2008 roku zmarł 65-letni Rick Wright.

image-3


Mr Richard Wright

O tym, jak ważną rolę w zespole pełnił klawiszowiec, coraz głośniej mówią jego koledzy. W czasie krótkiej przemowy, którą wygłosił David Gilmour, odbierając nagrodę przyznawaną przez brytyjski magazyn „Q”, łamiącym się głosem opowiadał o tym, że bez zmarłego przyjaciela już nigdy nie będzie mógł zagrać sporej części swojej muzyki. Kurtuazja?

W Pink Floyd Wright zawsze pozostawał w cieniu. Nie brał udziału w walce Watersa i Gilmoura o dominację. Był raczej ofiarą starcia między nimi niż stroną konfliktu. Nie miał temperamentu kolegów ani ich aspiracji wodzowskich. Trudno jednak sobie wyobrazić „klasycznych Floydów” bez kojącego brzmienia instrumentów klawiszowych czy kosmicznych dźwięków syntezatorów. O ileż uboższe byłyby najlepsze krążki grupy bez jego partii wokalnych lub bez piosenek jego autorstwa.


image-3

Zresztą, by zrozumieć wkład Ricka w muzykę Floydów, nie trzeba przeprowadzać skomplikowanych eksperymentów myślowych. Wystarczy sięgnąć po dwie płyty, które wypuścił pod własnym nazwiskiem. „Wet Dream” (1978) oraz „Broken China” (1996) są szerzej nieznane i z pewnością komentowane rzadziej niż krążki Watersa czy Gilmoura. Tymczasem kto wie, czy to nie klimatyczna i poruszająca, ale też niezwykle wysmakowana „Broken China” powinna wygrać konkurs na „najlepszy solowy album członka Pink Floyd”? Dorównuje jej może tylko „Amused To Death” Watersa…

Porządki w archiwum
Jak na ironię, to właśnie śmierć Wrighta pośrednio doprowadziła do powstania albumu „The Endless River”. Skoro bowiem wraz z jego odejściem opowieść o Pink Floyd dobiegła końca, zespół po raz pierwszy naprawdę otworzył się na swą przeszłość. Pozostali muzycy postanowili zrobić coś, czemu dotąd się sprzeciwiali: zaprezentować światu część nagranych przed laty fragmentów zarzuconych projektów, wstępnych czy alternatywnych wersji utworów i nieopublikowanych koncertów. Słowem: dopuścić słuchaczy do swego archiwum.
Zgodnie z tą dewizą, w 2011 roku powstały reedycje płyt „The Dark Side Of The Moon”, „Wish You Were Here” i „The Wall” w wersjach „Experience” i „Immersion”, pełne dodatków w postaci niepublikowanej wcześniej muzyki.

image-3


Przypuszczalnie analogicznie chciano wydać jubileuszowe wznowienie „The Division Bell”. Elegancka wersja longplaya pojawiła się w sklepach 20 lat po premierze oryginału. Co zastanawiało – tym razem nie zaprezentowano żadnego nieopublikowanego wcześniej materiału. Wydało się to tym dziwniejsze, że powszechnie było wiadomo, iż przy okazji powstania tej płyty zarejestrowano wiele godzin improwizacji Gilmoura, Wrighta i Masona. Czemu zapis tych sesji nie znalazł się w elegancko przygotowanym „The Division Bell – 20th Anniversary Deluxe Box”? Odpowiedź przyszła w lipcu. Wtedy to na twitterowych skrzydłach świat obiegła wiadomość o „The Endless River” – nowej płycie Pink Floyd mającej się ukazać jesienią.

image-3



„Nowa” płyta?
Już sam tytuł wydawnictwa, czyli fraza zaczerpnięta z ostatnich wersów piosenki „High Hopes”, zdradzał, że krążek należy rozpatrywać w odniesieniu do albumu Pink Floyd z 1994 roku. I rzeczywiście – zaraz po tym, jak premierę „The Endless River” ogłosiła w mediach społecznościowych Polly Samson – pisarka, dziennikarka, autorka tekstów, a prywatnie żona Davida Gilmoura – wszystko stało się jasne. „Nowa płyta Pink Floyd” powstała w oparciu o materiały nagrane przez zespół dwadzieścia lat temu, w czasie prac nad „The Division Bell”.
Za podstawę większości kompozycji posłużyły albo wspólne improwizacje sprzed lat, albo same partie Wrighta, do których Gilmour, Mason i grupa mniej lub bardziej powiązanych z Pink Floyd instrumentalistów (m.in. Bob Ezrin, Jon Carin, Guy Pratt) dograła kolejne warstwy muzyki.
Czy więc ów „nowy album” to po prostu „odrzuty ze studia” starej sesji nagraniowej? Fragmenty bezproduktywnego jam session? Cyniczna próba powiększenia i tak już niemałych fortun Anglików? Czy zamiast ogłaszać światu „nową płytę Pink Floyd”, nie należało raczej wydać jej zawartości jako dodatku do reedycji albumu sprzed dwudziestu lat?

image-3


Wśród skrajnie różnych recenzji, które zbiera „The Endless River”, nie brakuje negatywnych. Ich autorzy na powyższe pytania odpowiadają twierdząco. Zostawmy to jednak na boku. Nie tylko dlatego, że taka krytyka jest zawsze pójściem na skróty. Również ze względu na to, że odrzucenie tych wątpliwości otwiera pole do znacznie ciekawszych interpretacji.

image-55



Struktura
„The Division Bell” jest starszą siostrą „The Endless River”, skoro obie wywodzą się z tego samego okresu i tych samych poszukiwań. Tyle że pierwsza – niczego jej nie ujmując – to zestaw piosenek. Na drugiej zaś piosenka jest tylko jedna. Oprócz niej znajdują się tu cztery cykle miniatur, przepływających jedna w drugą. Słychać też wyraźnie wpływ albumu „Metallic Spheres”, który z elektroniczną grupą The Orb Gilmour nagrał w 2010 roku. Tam muzyka również jest płynącą serią dźwięków; nieuszeregowaną ani w konkretną suitę, ani w pojedyncze piosenki. Krążki łączy też nowoczesne brzmienie, nawiązujące do ambientu. To robota Martina „Youtha” Glovera, muzyka współpracującego z The Orb, a zarazem jednego z współproducentów najnowszej płyty Floydów.

image-3


Trzecim punktem odniesienia może być wspomniany już album „Broken China”. Po pierwsze dlatego, że drugi solowy krążek Wrighta był do niedawna najbardziej nowoczesną produkcją „okołofloydową”. Po drugie, „Rozbita porcelana” zawiera też dużo nastrojowych instrumentalnych miniatur, płynnie w siebie przechodzących. Po trzecie, kończący płytę utwór „Breakthrough” wieńczy muzyczną opowieść, ale też – z uwagi na odmienność stylistyczną i nastrojową – ustawia się niejako ponad nią. Podobną funkcję pełni „Louder Than Words” na „The Endless River”.
W końcu zaś, według słów Gilmoura, nowe wydawnictwo to forma hołdu złożonego Rickowi. Jego partie są wyeksponowane, a kolejne charakterystyczne brzmienia stanowią niejako przegląd jego stylu.
Więcej niż suma części

image-3



Nie chodzi o to, by sugerować, że to Wright jest na „The Endless River” najważniejszy. Ale też na pewno nie jest wycofany ani pozostawiony w cieniu. Nie chowa się ani za gitarą Gilmoura, ani za jego śpiewem. Być może nawet jednym z powodów, dla których Pink Floyd postawili na muzykę instrumentalną, była intencja, by nie spychać instrumentów klawiszowych na dalszy plan? To ograniczenie roli Gilmoura-frontmana powoduje, że słuchając „The Endless River”, odnosi się wrażenie, że to pierwsza od czasu „Wish You Were Here” stuprocentowo zespołowa płyta Pink Floyd. Na pierwszą linię nie wychodzi tu żaden wódz, jak Waters w czasach „Animals”, „The Wall” i „The Final Cut”, ani Gilmour w okresie późniejszym.
Muzyka jest tu energią przepływającą między wszystkimi wykonawcami. Tak właśnie było w latach 70. – najlepszym okresie Pink Floyd, którego echa ciągle wyraźnie słychać.

image-3


„The Division Bell” zbliżyła się do tego stanu, ale to „The Endless River” na dobre uświadamia, że największe zespoły zawsze są całością większą niż suma składników. I najlepiej działają we współpracy. O tym zresztą śpiewa Gilmour w pięknej piosence zamykającej dyskografię Pink Floyd.

Esencja
Trudno wprost uwierzyć, jak wiele zyskała muzyka Gilmoura, Wrighta i Masona poprzez to jej pozorne ograniczenie, czyli odrzucenie zarówno wokali, jak i formy piosenek. Jak bardzo zbliżyła się do tego nieuchwytnego czegoś, co definiuje styl Pink Floyd.
Ale może nie jest to aż tak niezwykłe, jeśli postaramy się zrozumieć to zjawisko poprzez inną formę sztuki. Nasuwa się tu porównanie z rysowanymi jedną kreską piktogramowymi zwierzętami Picassa. Choć tak bardzo umowne, w pewnym sensie są bardziej prawdziwe niż szczegółowa fotografia. Ta „prawdziwość” wynika z faktu, że rysunkowe figury nie dają się już w żaden sposób zredukować. Jeśli ująć im choć jeden łuk, stracą sens; jeśli wytrzeć im jedną linię – przestaną istnieć. Czy przypadkiem tak właśnie nie jest z „duchem Pink Floyd”, uchwyconym na „The Endless River”?

image-3



To porównanie może się wydać naciągane, ale wskazówka co do słuszności tego rozumowania przychodzi z zaskakującej strony.
Otóż niewątpliwie najsłabszą stroną krążka jest kiczowata okładka, zaprojektowana przez nastoletniego Egipcjanina, Emada Eldina. Koszmarnie wygląda zwłaszcza na tle pozostałych płyt Floydów. Ich okładki w większości są dziełem przyjaciela Gilmoura jeszcze z lat szkolnych, zmarłego w zeszłym roku wybitnego artysty – Storma Thorgersona. Dlaczego, skoro trzon muzyki z „The Endless River” stanowią archiwalne nagrania Wrighta, w przypadku okładki nie sięgnięto po któryś z niezrealizowanych projektów Thorgersona? Konia z rzędem temu, kto zna odpowiedź.

image-3


Wydanie „deluxe” zawiera jednak pocztówkę ze zdjęciem rzeźby, zaprojektowanej przez partnerów Storma – ludzi, którzy dziś prowadzą studio graficzne jego imienia. Pocztówka ta wręcz idealnie nadawałaby się na okładkę. Przedstawia rzeźbę twarzy znanych z szaty graficznej „The Division Bell”, stworzoną jedynie za pomocą konturu. Innymi słowy – kubistyczna, klasycznie picassowska okładka „The Division Bell” z geometrycznymi twarzami, widzianymi zarazem z obu profili, jak i en face, została zastąpiona reinterpretacją. Rzeźbą wyglądającą jak rysunek stworzony jedną kreską.

image-3



Czy graficy, którzy zaprojektowali ową „niespełnioną okładkę”, nie uchwycili cudownie relacji „The Endless River” do jej poprzedniczki?
Nowa płyta zawiera właśnie nieredukowalną dalej esencję stylu Pink Floyd. Nie dałoby się jej zapewne uchwycić, gdyby Gilmour i Mason zdecydowali się poprzerabiać materiał z jam session na piosenki albo instrumentalną „kompletną” suitę, jak „Atom Heart Mother”.
Powstała płyta na wskroś floydowa, co powinien docenić każdy wielbiciel późnego wcielenia zespołu… o ile tylko posłucha jej, jak należy. To bowiem jeden z tych albumów – Gilmour mówił o tym kilkakrotnie – którego należy słuchać „po staremu”. Od początku do końca.

image-3


Głośniejsze od słów
Przepełniony esencją stylu Pink Floyd krążek cały czas wzbudza skojarzenia z ich wcześniejszą twórczością. Ale na swój sposób jest też dość oryginalny i nowatorski. Niekończąca się rzeka wypływa w przód i – niby po okręgu – wraca do źródła i znajomych motywów.
Wraca też spajający ją temat. Po odejściu z zespołu Watersa, niewątpliwie wybitnego autora tekstów, grupa niejako straciła głos. „Z wyjątkiem Rogera nigdy nie byliśmy ludźmi słowa” – mówi Gilmour.
W związku z tym temat niemożności komunikacji tego, co niewypowiedziane, ale i niewysławiane, który pojawił się na „A Momentary Lapse Of Reason”, a dominował na „The Division Bell”, powraca na „The Endless River”.
Tu jednak, z uwagi na to, że niemal cały album jest instrumentalny, przesłanie jest jeszcze bardziej czytelne. „Rzeka” nie tylko mówi o tym, co nieuchwytne w słowach, ale robi to właśnie bez ich pomocy. Kolaż muzycznych pomysłów, drobiazgów, nastrojów, uczuć, nawiązań do przeszłych nagrań jest przejmujący.

image-56


„O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć” – brzmi słynna teza Ludwiga Wittgensteina. Swoim ostatnim rozdziałem Pink Floyd udowadniają, że – jak żaden zespół na świecie – to, o czym nie sposób mówić, potrafią wyrazić w muzyce.



Bartosz Szurik
Źródło: HFM 12/2014

Pobierz ten artykuł jako PDF