HFM

artykulylista3

 

Johnny Winter - „Czarny” albinos z gitarą

68-70 06-2012 01Łódzka „Wytwórnia” nie po raz pierwszy daje okazję poznać najsłynniejszych artystów sceny. Mogliśmy tu podziwiać m.in. Daniela Lanois – producenta płyt U2, Raya Wilsona – byłego wokalistę Genesis, Ala Di Meolę – wirtuoza gitary, zespół Iron Butterfly czy „naszą” Basię Trzetrzelewską. To oczywiście nie koniec listy gości. Kolejnym był niedawno Johnny Winter, słynny bluesman-albinos o charakterystycznie zachrypniętym, przypominającym czasami warczenie psa głosie, zarazem wirtuoz gitary.

Występ rozpoczęło trzech sidemanów, współpracujących z Winterem już od kilku lat: Vito Liuzzi (perkusja), Paul Nelson (gitara) i Scott Spray (bas). Dopiero po kilku minutach na scenie pojawiła się chuda, przygarbiona postać w czarnym kowbojskim kapeluszu. Każdy, kto widział aktualne zdjęcia Wintera, nie miał wątpliwości, że to on. Artysta ma już swoje lata i to widać.

Porusza się z trudem i chyba ma problemy z kręgosłupem, bo jest nienaturalnie zgięty w krzyżu. Dlatego został wprowadzony po schodach przez brodatego stroiciela instrumentów. Kiedy usłyszał brawa, odsunał się od podtrzymującego go mężczyzny, zrobił samodzielnie parę kroków w stronę mikrofonu, po czym z wyraźną ulgą opadł na krzesło. No cóż, życie nikogo nie oszczędza, a już na pewno nie tych, którzy używają go zbyt intensywnie. Winterowi do siedemdziesiątki brakuje tylko dwóch lat, a u szczytu kariery nie wylewał za kołnierz i nie stronił od narkotyków. Muszę jednak przyznać, że byłem mile zaskoczony jego niezłą kondycją, bo pamiętając go z okładki „I’m a Bluesman” (2004) – przedostatniej płyty, na której uwieczniono go siedzącego z laską – spodziewałem się zobaczyć ledwo poruszającego się dziadka. W Łodzi może nie skakał i nie wywijał gitarowym gryfem, ale całkiem sprawnie przebierał po nim palcami, grając przez chwilę techniką „slide”, a jeden utwór wykonał nawet na stojąco.

68-70 06-2012 02     68-70 06-2012 03

W porównaniu z instrumentami jego głos był dość słaby, ale kiedy już docierał do odbiorców, również wydawał się dynamiczniejszy niż na wspomnianym albumie. Winter wyraźnie złapał drugi oddech. Słychać to na najnowszym krążku „Roots”, na którym jest chyba w lepszej formie niż 7 lat wcześniej.
John Dawson Winter III (ur. 23.02.1944) z Beaumont w Teksasie muzyczną edukację rozpoczął w wieku zaledwie 5 lat od gry na klarnecie. Później ćwiczył na ukulele, a wreszcie zachwycił się wokalistyką, śpiewając przeboje Everly Brothers w duecie z o trzy lata młodszym bratem, Edgarem (znanym najbardziej z popisowej interpretacji „Tobacco Road” oraz instrumentalnego hitu „Frankenstein”). Mimo rozległych zainteresowań Johnny Winter postanowił się skoncentrować na gitarze, grając przede wszystkim tradycyjnego czarnego bluesa. Słuszna decyzja. W rodzinnych stronach można go było usłyszeć niemal w każdym muzycznym klubie. Wkrótce popularność młodego albinosa dotarła do czarnych dzielnic, gdzie wszyscy żyli bluesem. Mimo że w tamtych czasach Teksas był miejscem zamieszek na tle rasowym, Winter i jego brat jako jedni z nielicznych białych bez obaw mogli odwiedzać kluby w okolicach zamieszkałych przez ciemnoskórych Amerykanów.
W roli wirtuoza sześciostrunowego wiosła zauważyli go też krytycy, nazywając najgorętszym towarem estradowym od czasu Janis Joplin. Jego fizjonomia okazała się atutem reklamowym. Jako albinos, wykonujący czarnego bluesa, był bardzo rozpoznawalny. Do tego fenomenalnie grał i śpiewał. O jego wyjątkowych umiejetnościach świadczy epizod na koncercie B.B. Kinga w klubie „Raven” (1962). Podobno obecny na widowni Winter namówił kogoś, żeby go zarekomendował ciemnoskóremu bluesmanowi i poprosił o zgodę na występ. B.B. King uległ prośbie i zaprosił Wintera na scenę. Tam młody Teksańczyk, wówczas 17-latek, dał popis swojego talentu, zbierając owacje na stojąco.

68-70 06-2012 04     68-70 06-2012 07

W Łodzi widzowie też stali, kiedy Winter przypominał bluesowe hity. Ale nie tylko blues królowal na scenie. Obok „Mojo Working” oraz innych standardów pojawiły się utwory w ducha Dylana i Stonesów. Od albumu „Johnny Winter And” w poczynaniach artysty nastąpił zdecydowany zwrot w kierunku ostrego rocka. Jego kulminacją był początek lat 70. XX wieku, a najlepszym świadectwem – longplay „Captured Live”. Wcześniej – o czym może nie wszyscy wiedzą – Winter wystąpił na Woodstock (1969). Nie widać go w pierwszym, najsłynniejszym filmie o tym festiwalu, który miał kinową premierę w 1970 roku. Za to niedawno ukazało się kilka CD i DVD, przypominających tamten występ. W tym reżyserska wersja „Woodstock: 3 Days of Love and Peace”, z Winterem wykonującym „Meantown Blues”.
Tuż przed Woodstock do sklepów trafił jego debiutancki album „The Progressive Blues Experiment” (1968). Pochlebne opinie krytyków i zachwyty słuchaczy zrobiły swoje. Winter podpisał wyjątkowo lukratywny, jak na tamte czasy, kontrakt z wytwórnią Columbia, zapewniający mu zaliczkę w wysokości 600000 dolarów. Dla fonograficznego giganta nagrał w 1969 roku dwie płyty – „Johnny Winter” i „Second Winter”. Wpisał się dzięki nim na dobre w pejzaż amerykańskiego bluesa, stając sie równocześnie jednym z najsłynniejszych jego przedstawicieli.
Świetnie rozpoczętą karierę przyhamowały problemy z alkoholem i heroiną. Winter trafił na odwyk. Na szczęście terapia dała pomyślny efekt. W 1973 roku artysta powrócił na scenę z fenomenalnym krążkiem „Still Alive And Well” („Wciąż żywy i w dobrej formie”). Pisałem o nim w cyklu „Płyty, które (być może) umknęły”. Jeśli ktoś nie miał jeszcze okazji go posłuchać, powinien to nadrobić. Zgromadzony na płycie repertuar to kwintesencja talentu Wintera i jedna z najlepszych próbek blues-rocka, jaka w owym czasie ukazała się na winylu. 10 świetnych numerów, z tytułowym – autorstwa Ricka Derringera – na czele: „Chwilami wiem, że tak do końca trudno po mnie poznać, ale wciąż żyję i mam się dobrze”. Winter nie kłamał. Udało mu się wyjść na prostą. Dowodem na to jest chociażby okładka, gdzie na jednym ze zdjęć biorącego udział w sesji tria w składzie Winter, Randy Jo Hobbs (bas) i Richard Hughes (perkusja), widać zawadiacki uśmiech gitarowego wirtuoza. Nie ma tu rozczarowań. Każda chwila z muzyką ze „Still Alive And Well” jest bezcenna. Świetny wokal i zapierającą dech gitarę elektryczną wzbogacają fenomenalne fragmenty akustyczne. Są też doskonałe kompozycje, w tym napisany dla Wintera, choć wykonywany również przez Stonesów, hit Jaggera i Richardsa „Silver Train” oraz „Let It Bleed” – jeszcze bardziej popularny utwór tych samych autorów. Ciekawie wypadła folkowa piosenka „Ain’t Nothing To Me” (Pending), a rockowa ballada „Cheap Tequila” (Derringer) naprawdę łatwo wpada w ucho. Niestety, kompozycja tytułowa ze „Still Alive And Well” nie pojawiła się podczas łódzkiego koncertu. Czyżby z tą kondycją nie było jednak najlepiej? Takie życie... Na płycie „Let Me In” z 1991 roku Winter genialnie wykonuje piosenkę „Life is Hard” Freda Jamesa. Brzmi ona zupełnie tak, jakby Johnny sam ten utwór napisał: „Nieważne jak się starasz, życie jest ciężkie, a potem śmierć”. Na mojej prywatnej liście bluesowych hitów wszech czasów to nagranie znajduje się w ścisłej czołówce. Ale nie ma co snuć mrocznych wizji. Winter wciaż jest z nami i potrafi grać, co zaprezentował na łódzkim koncercie. Na wspomnianym krążku z 1991 roku możemy usłyszeć nagranie, które opisuje jeszcze jedną cechę wyróżniającą tego artystę. Otóż na długo przedtem, zanim tatuaże stały się powszechnie modne, zdobiąc ciała większości młodych ludzi, jak to jest dziś, Winter był już gęsto wytatuowany. Nic więc dziwnego, że nagrał kompozycję „Illustrated Man”. Tatuaże nadal są jego znakiem rozpoznawczym, co potwierdziło sie w Łodzi, gdzie miał na sobie koszulkę z krótkimi rękawami, więc czarne wzory na jego rękach były dokładnie widoczne. Tego wieczoru usłyszeliśmy wiele piosenek z długiej listy bluesowych i rockowych evergreenów, które muzyk ma w swoim bogatym repertuarze. Wydał aż 18 płyt studyjnych (nie licząc duetów z bratem i wspólnych nagrań z innymi muzykami) oraz 8 koncertowych. z największymi. Na stronie internetowej można obejrzeć zdjęcia gitarzysty ze słynnymi przyjaciółmi: Hendriksem, Claptonem, Zappą, Slashem, Dixonem, Hookerem, Janis Joplin, Muddym Watersem... Z tym ostatnim współpracował zresztą najdłużej. Wyprodukował nawet kilka jego nagrań, które kandydowały do Grammy (nagrodę zdobyła płyta „Hard Rain” z 1977 roku).
Łódzka publiczność miała okazję poznać na żywo jednego z najwspanialszych białych bluesmanów. Spotkanie z muzyczną legendą było wyjatkowo udane. Koncert trwał prawie 2 godziny i chciałoby się więcej, ale artysta tylko raz bisował, mimo że zgromadzeni w „Wytwórni” melomani klaskali jeszcze długo po tym, jak po raz ostatni zszedł ze sceny. Jednak nie od razu odjechał do hotelu. Przez kilkanaście minut rozdawał autografy w swoim camperze. Na taki gest stać tylko wykonawców, którym naprawdę zależy na kontakcie z publicznością. Takim właśnie jak Winter – genialny bluesaman z Teksasu.

Autor: Grzegorz Walenda
Źródło: HFiM 6/2012

Pobierz ten artykuł jako PDF