HFM

artykulylista3

 

Ślady polskich stóp na deskach

6871112015 001Teatry operowe to instytucje, które składają się z budynków i ludzi. Budynki są składnikiem, który trwa – przechowują w murach atmosferę przedstawień i pamięć o wykonawcach. Tworzą legendę świątyń muzyki i są stałym punktem na mapie muzycznej danego miasta i kraju.



Ludzie się zmieniają; są angażowani do występów w konkretnych inscenizacjach lub sezonach. Tworzą barwny międzynarodowy tłum śpiewaków, dyrygentów i reżyserów – swoistych nomadów współczesnej kultury. Krążą od teatru do teatru; są obywatelami świata, a zarazem ambasadorami swojej ojczyzny. Czasem angażują się w spory wewnętrzne i ponadnarodowe, co zyskuje poklask u jednych i potępienie u innych, by przypomnieć niedawne awantury w nowojorskiej Metropolitan Opera w czasie występów „rusofilów”: maestro Walerego Giergiewa i primadonny Anny Nietriebko.





Polscy artyści też kręcą się w międzynarodowym światku operowym.

Sukcesy do sprawdzenia
Portal Operabase – najbogatsze internetowe źródło wiedzy o repertuarze teatrów operowych całego świata, obsadach spektakli i agencjach impresaryjnych reprezentujących solistów – obejmuje również w bazach i statystykach śpiewaków polskich. Zestawia ich występy na scenach (także na estradach – w koncertach oratoryjnych) krajowych i zagranicznych w czasie około pięciu lat wstecz i dwóch lat do przodu. To kopalnia wiedzy, z której wynika, że rzeczywisty obraz karier rodzimych wokalistów jest o wiele ciekawszy i piękniejszy, niż się zwykle wydaje. Media donoszą o sukcesach gwiazd z krótkiej listy (Piotr Beczała, Mariusz Kwiecień, Aleksandra Kurzak). Kilka osób potrafi we własnym zakresie zrobić szum wokół siebie, przykładając magiczną pompkę powiększającą do swych osiągnięć (celuje w tym pani dwojga nazwisk, która lubi jurorować w programach telewizyjnych; kandydowała też do Sejmu).

6871112015 002

Realny sukces, przekładający się na stałą obecność w prestiżowych produkcjach u boku kolegów z pierwszej ligi, odnieśli tacy śpiewacy jak bas Rafał Siwek czy tenor Krystian Krzeszowiak. W ostatnich czterech latach Siwek, nie rezygnując z ról w Warszawie czy w Krakowie (np. Sparafucile w „Rigoletcie”, Stolnik w „Halce”), pojawiał się głównie za granicą – w mediolańskiej La Scali i w berlińskiej Staatsoper (jako Wielki Inkwizytor w „Don Carlosie”), w Bayerischer Staatsoper w Monachium (Daland w „Holendrze Tułaczu”) czy w moskiewskim teatrze Bolszoj (Filip w „Don Carlosie”). W 2015 Siwek wystąpi m.in. w Arena di Verona (Komandor w „Don Giovannim”) i w San Francisco (Walter w „Luizie Miller”), zaś w 2016 – w madryckim Teatro Real (Sarastro w „Czarodziejskim flecie” i paryskiej Opéra National (Sparafucile). Śpiewak ma również w dorobku nagrania audio i DVD.

6871112015 002
Inny przykład konsekwentnego budowania solowej kariery międzynarodowej to Krystian Krzeszowiak. Takie nazwisko widnieje w jego dokumentach i pod takim nazwiskiem występuje w kraju, chętnie zapraszany przez kolegów do wspólnych przedsięwzięć, np. w duecie Co-Opera z Justyną Reczeniedi, solistką Warszawskiej Opery Kameralnej. Dla zagranicznych melomanów przybrał jednak pseudonim Krystian Adam i jako taki śpiewał w teatrach włoskich (m.in. w Pizie, Rovigo, Florencji) oraz w USA, w Filadelfii (Pedrillo w „Uprowadzeniu z seraju”), a także w mediolańskiej La Scali (Pisandro w „Il ritorno d’Ulisse in patria”) czy w londyńskiej Covent Garden (Gran Sacerdote di Nettuno w „Idomeneo”). W roku 2015 Krystian Krzeszowiak zaprezentuje się publiczności londyńskiej jako Don Basilio w „Weselu Figara”, a w przyszłym sezonie znów zawita do La Scali jako Joe w „Dziewczynie z Zachodu”.

Nie tylko talent, praca i determinacja sprawiają, że szukanie szczęścia w teatrach świata staje się dla polskich wokalistów naturalnym procesem. Inne sprzyjające okoliczności to powszechny dostęp do informacji (strony internetowe, poczta elektroniczna) i do nagrań, a także coraz lepsza wśród młodzieży znajomość języków obcych. Najważniejsze są jednak otwarte granice, szybkie połączenia komunikacyjne i paszport dla każdego.

6871112015 002

Paszport ma głos
Przed rokiem 1989 otrzymanie paszportu na wyjazd do krajów spoza obozu socjalistycznego graniczyło z cudem. Nawet jeśli władze wydawały zgodę na podróż, formalności paszportowe i wizowe ciągnęły się miesiącami. Żaden impresario nie chciał ryzykować, że nawet najpiękniejszy polski głos, zauważony gdzieś na konkursie czy festiwalu i zaproszony do współpracy, nie zostanie wypuszczony z Polski na czas. Jeśli już ktoś wyjechał na konkretny występ, musiał, po pierwsze, uważać, by nie „chlapnąć” słów krytyki pod adresem komunistycznych władz (donosicieli wokół nie brakowało); a po drugie – pilnować, by wrócić do kraju w wyznaczonym terminie i natychmiast oddać paszport do depozytu urzędowego. A przy następnej szansie zagranicznego kontraktu znów modlić się o łaskę urzędników, aby wydali cenny dokument.

6871112015 002
Artyści widzący szansę na karierę na Zachodzie musieli podejmować decyzje bolesne i, często, nieodwracalne. Wyrwawszy się za Żelazną Kurtynę, samowolnie przedłużali pobyt i ryzykowali, że raz na zawsze odetną sobie drogę do ojczyzny, krewnych i przyjaciół. Za rozwój artystyczny płacili cenę rozstania z bliskimi, rozpadu więzi rodzinnych. Tak się stało w przypadku Teresy Żylis-Gary, najsłynniejszego polskiego sopranu II połowy XX wieku. Po zajęciu w 1960 roku III miejsca na konkursie w Monachium podpisała kontrakt z jednym z teatrów w RFN. Od Oberhausen, poprzez Dortmund i Düsseldorff, w ciągu kilku lat przebyła drogę na sceny światowej ekstraklasy, aż do nowojorskiej Metropolitan Opera. Artystka z goryczą wspomina swoje zagraniczne początki: „Te pierwsze lata na Zachodzie były wyjątkowo ciężkie i trudne, były okresem ogromnej, bezustannej pracy. Dziś, z perspektywy czasu, widzę, jak to dobrze, że zaczynałam od skromnego teatru, gdzie można było względnie spokojnie dojrzewać – także psychicznie – i przygotowywać się do coraz trudniejszych zadań. Nie miałam przecież obszerniejszego repertuaru, nie umiałam żadnej partii w innym niż polski języku, ba – zdecydowałam się na pracę w niemieckim teatrze, nie znając niemieckiego! W trakcie moich studiów nie wymagano nawet nauki języka włoskiego, tak potrzebnego śpiewakom; w RFN trafiłam, i owszem, na teatry z fachowcami, zarówno od języka, jak reżyserii oraz wokalistyki, ale by odnieść z tego korzyść i okazać się po prostu przydatną w zespole, trzeba było pracować właściwie bez wytchnienia”.

6871112015 002

Po Żylis-Garze także inni z sukcesem spróbowali sił w wokalnej konkurencji ze śpiewakami zachodnimi. Sopran Teresa Wojtaszek-Kubiak, mezzosopran Stefania Toczyska, tenorzy Wiesław Ochman i Ryszard Karczykowski dotarli na szczyt, kontynuując tradycję legendarnych polskich głosów z początków XX wieku – rodzeństwa Reszke: Józefiny (sopran), Jana (tenor) i Edwarda (bas).
Stopniowo rygory paszportowe zelżały. Jak wyjaśnia Wiesław Ochman: „Wysyłanie za granicę wybitnych artystów było przecież reklamą ustroju – proszę, u nas kwitnie i sztuka, i wolność. Problem był gdzie indziej. To zachodni impresariowie obawiali się, że mogę nie dostać następnym razem paszportu i swoją nieobecnością położę ich przedstawienia. Ale z czasem przekonali się, że problemów z przyjazdem nie mam”.

Mapa w kieszeni
Mariusz Kwiecień, jedna z najjaśniejszych gwiazd polskiej wokalistyki XXI wieku, tak opisuje dzisiejszą sytuację: „Często oczekuje się ode mnie, że jako sławny artysta będę reprezentował Polskę na ziemi obcej. Tymczasem dla mnie nie ma «zagranicy» – jestem Polakiem i kocham Kraków, w którym wyrosłem, ale żyję między Europą, Polską a Ameryką i mam fantastycznych przyjaciół zarówno wśród Murzynów, jak i Żydów, starszych pań i młodych kawalerów. [...] Myślę, że polskie pięć minut to część inwazji młodych śpiewaków z byłego ZSRR i krajów Europy Środkowo-Wschodniej po upadku komunizmu, kiedy wyjazd na Zachód przestał być problemem. [...] Do trwałej kariery – poza warunkami głosowymi – potrzebna jest umiejętność znalezienia się w meandrach operowej kariery na Zachodzie oraz łut szczęścia. Myślę, że dawno już nie było w Met tak dobrze śpiewającej polskiej ekipy. Dysponujemy dobrą techniką, a wiadomo, że sam głos to nie wszystko. To tak jak z piękną jabłonią, która – niepielęgnowana – dziczeje”.

6871112015 002
Kwiecień jest solistą Met i najwyżej ceni tych rodaków, którzy w ostatnich latach występowali na nowojorskiej scenie, jak Ewa Podleś, Aleksandra Kurzak, Małgorzata Walewska, Piotr Beczała i Andrzej Dobber. W 2016 na deskach Met partią Sharplessa w „Madame Butterfly” zadebiutuje baryton Artur Ruciński, który od kilku sezonów jak burza idzie przez najważniejsze miejsca na muzycznej mapie świata: Berlin (Hrabia Almaviva w „Weselu Figara” w Staatsoper), Hamburg (Lord Ashton w „Łucji z Lammermooru”), Bolonię (tytułowa rola w „Eugeniuszu Onieginie”), Wiedeń i Wenecję (Hrabia di Luna w „Trubadurze”). W przyszłym sezonie Ruciński zaśpiewa też Ashtona w londyńskiej Covent Garden i Marcella w „Cyganerii” w Barcelonie. Ten słynący z pracowitości i otwartości artysta mówi: „Moją filozofią było, aby nie od razu wyjeżdżać za granicę. Najpierw chciałem śpiewać jak najwięcej w Polsce i to ról, które będą na mój głos, które pozwolą przez kilka lat mojemu głosowi rozwinąć się i dojrzeć. [...] prawda jest taka – żeby osiągnąć sukces w świecie operowym, muszą być dwie osoby – znowu powiem nieskromnie – dobry śpiewak, ale i dobry agent. Menadżer, który wie doskonale, jakie rzeczy śpiewak chce śpiewać. Menadżer, który słucha śpiewaka i który idzie za jego radami, a który przy okazji jest profesjonalny i szanowany w teatrach na świecie. [...] Natomiast to, że teraz mamy tylu fantastycznych śpiewaków, wynika z tego, że po prostu ciężko na to pracujemy. Mogę to powiedzieć z ręką na sercu i szczerze, że my Polacy musimy być lepsi od Włochów we włoskim repertuarze, żeby zostać tam docenionymi. I tak w tej chwili jest – jesteśmy lepsi (osoby, które śpiewają na świecie) i cieszymy się, że polskie barytony są obecnie mocno reprezentowane na świecie – jest Mariusz Kwiecień, jest Andrzej Dobber, ja […]”. Chodzi więc o stały dopływ świeżej krwi do elity polskich wokalistów na scenach świata.

6871112015 002

Nie tylko polscy śpiewacy są coraz częściej zapraszani do udziału w prestiżowych produkcjach. Rośnie grono reżyserów, o których zabiegają teatry operowe na obu półkulach: Michał Znaniecki (m.in. „Zamek Sinobrodego” w Bilbao), Krystian Lupa („Czarodziejski flet” w Wiedniu) Krzysztof Warlikowski („Król Roger” w Paryżu), Grzegorz Jarzyna („Dziecko i czary” w Lyonie) i, last but not least, Mariusz Treliński. Treliński od kilkunastu lat specjalizuje się w reżyserii oper. Dyrektor artystyczny stołecznego Teatru Wielkiego – Opery Narodowej pracował na trzech kontynentach, od Petersburga (Teatr Maryjski, „Jolanta” i „Aleko”), poprzez Tel Aviv („Madame Butterfly”) po Los Angeles („Don Giovanni”). W sezonie 2014/15 odniósł sensacyjny sukces. Nie tylko jako pierwszy Polak w dziejach wyreżyserował świetnie przyjęty spektakl w Metropolitan Opera („Jolanta”/”Zamek Sinobrodego”). Powierzono mu również przygotowanie inscenizacji otwierającej w Met sezon 2016/17. Będzie to „Tristan i Izolda”, w koprodukcji z Warszawą, gdzie przedstawienie wystartuje prapremierowo. Niestety, nie brak tych, co ze złośliwą satysfakcją dezawuują sukces Trelińskiego.

Operowy hejt
Jeden z bohaterów powieści Zbigniewa Miłoszewskiego „Ziarno prawdy” twierdzi, że najbardziej polskim słowem jest „żółć”: Z dwóch powo¬dów. Po pierwsze, składa się ono z samych znaków diakry¬tycznych charakterystycznych dla języka pol¬skiego i w ten sposób zyskuje rangę tyleż oryginalności, co niepowtarzalności. […] Po drugie, mimo że wyraz ten językowo jest tak dystynktywny, zawiera pewne treści uogólniające, w symboliczny sposób stanowi o naturze wspólnoty, która się nim, przy-znajmy, że niezbyt często, posługuje. Oddaje pewien charak¬terystyczny nad Wisłą stan mentalno-psychiczny. Zgorzk¬nienie, frustrację, drwinę podszytą złą energią i poczuciem własnego niespełnienia, bycie na «„nie» i ciągłe nieusatysfakcjonowanie.
Żółć leje się strumieniem także w krajowym światku operowym, zwłaszcza w Internecie, na blogach i portalach społecznościowych. Wpisywacze odsądzają od czci i wiary nowojorską (a przedtem – warszawską) premierę „Jolanty” i „Zamku Sinobrodego”; rykoszetem w Trelińskiego ma trafić również krytyka solistki – Judyty w dziele Bartóka. Hejterzy już zacierają ręce przed przyszłoroczną przewidywaną klęską Trelińskiego na całym froncie. Darujmy sobie nazwiska i netowe pseudonimy; oto kilka cytatów:
„Snuję wizje przed przyszłorocznym Tristanem w TW-ON. Jeden Tristan na czarno, drugi na biało. Trzech małych Tristanów wykorzystanych seksualnie przez Króla Marka. Melot z patefonem. Izolda – rola niema.”
„Zapomnieliście o projekcjach!!! Coś w tle musi być, jakieś propo?… Ujęcia z «Idy»! Pasują kolorystycznie i nikt się nie ośmieli zaprotestować.”

6871112015 002
„Reżyser pociął partyturę na kawałki i w te kawałki wstawił własne kawałki?”

„[…] wkurzyłam się po raz kolejny na to koszmarne babsko, które dwóch nut czysto nie zaśpiewało, a z brzmienia przypominało przechodzoną diseusę brechtowską (te enerdowskie korzenie…). Nie lubię mówić «koszmarne babsko», ale ktoś, kto tak cudowne dzieło w tak potworny sposób kaleczy, nie zasługuje na nic innego. […] cały czas nie mogę wyjść ze zdziwienia, jak ta mocno przeciętna śpiewaczka (nic nie mówiąc o wyglądzie naciągniętej jaszczurki-mutanta) może być tak wielbiona i zapraszana gdziekolwiek. […] ona ma w sobie coś z transwestyty, z drag queen. Głos także… Nic więc dziwnego, że podoba się niektórym reżyserom i krytykom. Paskudny dżender po prostu”.
„Co do Bartoka – cóż dodać? Że mogło być gorzej, bo w tych przerwach mogli grać Boney M (Jarzyna) albo Neil Sedaka (Warlikowski)? Maestro Gergiew nie upomniał się o interesy kompozytora i jego utworu, bo go nie było, a zresztą podejrzewam, że ma to w nosie. Młody dyrygent, który w istocie przecież przygotował premierę, nie odważył się bryknąć.”

Wpisy na forach uchodzą bezkarnie; nie mają mocy wyroku na śpiewakach i reżyserach. Jak dobrze, że wśród artystów słychać głosy takie, jak Artura Rucińskiego: […] świat jest tak duży, tak wielki, że wszyscy się na nim pomieścimy. Jeden śpiewak nie jest w stanie zaśpiewać w Metropolitan, w Covent Garden, w La Scali i w wielu innych jeszcze ważnych teatrach na świecie tego samego dnia [...]. Każdy znajdzie swoje miejsce”.

   

Hanna i Andrzej Milewscy
Źródło: HFM 11/2015

Pobierz ten artykuł jako PDF