HFM

artykulylista3

 

Trzeszcząca muzyka (znów) w natarciu

77-79 06 2011 01Jeśli ktoś oglądał „Odyseję kosmiczną 2001” Kubricka niedługo po premierze (1968), mógł przypuszczać, że w roku 2001 będziemy podróżować ekskluzywnymi rakietami w przestworzach, od planety do planety, tak jak się jeździ koleją z Warszawy do Łodzi. Dziś mamy rok 2011 i co? Pociągi się spóźniają, a melomani – zamiast zachwycać się zaawansowaną technologią płyt CD – szukają w sklepach starych, trzeszczących winyli.

Pomysł Edisona, aby przetwarzać drgania mechaniczne na akustyczne i odwrotnie, legł u podstaw dzisiejszego przemysłu muzycznego. Wynaleziony przez tego zdolnego Amerykanina fonograf (opatentowany w 1878 roku) był jednak daleki od urządzeń, którymi dysponują dzisiejsi audiofile. Pierwszy fonograf zapisywał dźwięk przy pomocy igły na pokrytym parafiną papierze, owiniętym wokół cylindra, napędzanego korbką. Później papier zastąpiła folia cynowa. Głośnikiem i mikrofonem była metalowa tuba. Dzięki wynalazkowi Edisona można

było rejestrować i odtwarzać dźwięk.
Fonograf miał jednak sporo ograniczeń. Jednym z nich – oprócz jakości przekazu – była mała zdolność powielania zapisu, a zatem i jego rozpowszechniania. Dopiero kiedy Emil Berliner, założyciel The Berliner Gramophone Company (1895) – przekształconej w 1898 w Deutsche Grammophon – wynalazł płytę gramofonową (opatentowaną w 1895 roku), przemysł fonograficzny zbił na pomyśle Edisona majątek. Płyty można było produkować w dużych nakładach z matryc metalowych. Najpierw zapisywano dźwięk tylko na jednej stronie krążka, a dopiero później na obu. W 1948 roku wprowadzono płytę drobnorowkową (33 i 1/3 oraz 45 RPM), znaną do dziś. Mechanizm jej działania jest prosty. Drgania igły, poruszającej się w wyżłobionym w polichlorku winylu rowku, są przetwarzane na impulsy elektryczne, które z kolei – po wzmocnieniu – wprawiają w ruch membrany głośników. Aby zarejestrować dźwięk stereofoniczny, łączy się zapis wgłębny (monofoniczny) z poprzecznym.
Płyta gramofonowa panowała na muzycznym rynku do lat 80. ubiegłego wieku. Później jej popularność spadła. Częściowo wiązało się to z panującą równolegle i rozwijającą się modą na kasety magnetofonowe (dziś obecne jedynie w domowych archiwach), ale przede wszystkim wynikało z pojawienia się nowego wynalazku, jakim była płyta CD. Pierwszym albumem wydanym na tym nośniku był „The Visitors” Abby, wyprodukowany w RFN, choć niektórzy twierdzą, że erę płyty cyfrowej zainicjował wydany w Japonii krążek „52nd Street” Billy’ego Joela. Tak czy inaczej, obie płyty ukazały się w 1982 roku, dając początek panowania nowego nośnika dźwięku.
Pierwszymi muzykami, którzy sprzedali ponad milion egzemplarzy albumu w formacie CD, byli członkowie Dire Straits („Brothers in Arms”). Rok 1988 okazał się przełomowy. Wtedy na świecie rozeszło się więcej kompaktów niż płyt analogowych. Sprzedaż CD systematycznie rosła. Oprócz albumów gwiazd na rynek trafiło kilka innych wynalazków do cyfrowego zapisu dźwięku i danych. Jednak dla muzyki najważniejsza była srebrna płyta o średnicy 12 cm, zdolna pomieścić 700 MB danych lub 80 minut dźwięku.
Z punktu widzenia masowej fonografii kompakt wydaje się nośnikiem bez wad. Można na nim zmieścić więcej nagrań niż na winylu, nie poddaje się niszczącym działaniom zdartej igły gramofonowej, a ponadto muzyka jest wolna od trzasków czy powtarzających się fragmentów, kiedy igła trafia na głębszą rysę i powraca uparcie do tego samego punktu nagrania. CD jest również bardziej poręczne od analogowego odpowiednika i można je bez utraty jakości dźwięku (no, niezupełnie, ale prawie) kopiować.
Ta ostatnia cecha okazała się dla CD największym zagrożeniem. Oszczędni melomani woleli pożyczać kompakty od kolegów, zamiast je kupować. Na domiar złego w nieoficjalnym handlu pojawiły siętańsze, pirackie wersje płyt, będące kopią oryginału. Na początku dość kiepską, ale stopniowo jej jakość się poprawiała, coraz lepiej konkurując z wersją oficjalną. Wreszcie pojawiła się możliwość ściągania całych płyt z Internetu.

77-79 06 2011 03     77-79 06 2011 05     77-79 06 2011 10

Rynek internetowy stanowił w 2010 roku 29 % światowej sprzedaży muzyki. W USA jego udział wyniósł aż 49 % (o 6 % więcej niż w 2009). W efekcie sprzedaż płyt zaczęła spadać. A ponieważ cały rynek muzyczny – mimo wzrostu części internetowej – się zmniejsza (o 8,4 % w 2010), jeszcze szybciej lecą w dół przychody ze sprzedaży CD. Równolegle pojawiają się głosy krytyki odnoszące się do jakości dźwięku cyfrowego w stosunku do analogowego. Nauka wprawdzie mówi, że każdy zapis analogowy można przetworzyć na cyfrowy, a później odtworzyć analogowo, z utratą jakości dźwięku mniejszą niż słuch ludzki może uchwycić, ale audiofile wiedzą swoje. O ile w przypadku kupionej w sklepie płyty CD można z nimi polemizować, to jeśli chodzi o ściągnięty z Internetu plik MP3, będą górą. Pojawiły się zatem przesłanki, aby powrócić do czarnego krążka.
Pomysł spodobał się marketingowcom. W końcu o wiele łatwiej jest promować płytę z dużą okładką niż z małą. W efekcie winyl wraca na dobre. Wprawdzie stanowi jedynie 0,2 % rynku wydawnictw fonograficznych, ale szybko się rozkręca. W Wielkiej Brytanii w ubiegłym roku sprzedano 250 tysięcy czarnych krążków (5 % więcej niż w 2009), natomiast w USA w tym samym czasie fani trzeszczącej muzyki nabyli aż 2,8 mln longplayów.
Powrót winylu stał się faktem nie tylko w krajach tradycyjnie dominujących na muzycznym rynku, ale także u nas. W 2010 roku sprzedano w Polsce 40 tysięcy czarnych płyt. Slogan „Back To Black”, widniejący na okładkach wznowień, nabrał mocy. Winyle ponownie czekają na nabywców i to zarówno w sklepach oferujących produkty nowe, jak i w komisach. Niestety, z ich jakością bywa różnie. Melomani powracający do czarnych krążków najczęściej zaczynają zakupy od reedycji. Jest jednak wśród nich sporo niemiłych technicznych niespodzianek. Przekonałem się kilka razy, że nowe wydania, mimo że z dopiskiem „audiofilskie” lub adnotacją „180 g” (czasem nawet „200 g”), wcale nie grają lepiej od starych, których pozbyliśmy się przed laty. Przy okazji wyjaśniam, że zwiększona gramatura ma zapewnić dłuższą trwałość i lepszą jakość płyty, choć porównując dźwięk dzisiejszych „ciężkich” egzemplarzy z lżejszymi odpowiednikami sprzed lat, można dojść do wniosku, że jest ona jedynie chwytem marketingowym. Oczywiście nie zawsze. Nie mam żadnych zastrzeżeń do nowej wersji trójpłytowego longplaya George’a Harrisona „All Things Must Pass”. Zadbano też o jakość „Ciemnej strony Księżyca” Pink Floyd. Nawet dołączono plakat zespołu, taki sam jak w oryginale. Dobrze gra i wygląda również „Exile on Main Street” Stonesów. Ale już longplay „Unplugged” Erica Claptona musiałem zwrócić do sklepu, gdyż grał gorzej – mimo że cięższy i niby z audiofilskim tłoczeniem – od nieco już porysowanego egzemplarza oryginalnego. Dźwięk był mniej dynamiczny, brakowało szczegółów i powietrza. To nie pierwsza płyta z tego typu wadami. Zresztą, gorszy dźwięk nie jest jedynym mankamentem współczesnych wznowień.
Bywa, że płyty wyglądają idealnie, a szumią. Tak było z nowiutkimi egzemplarzami „Disraeli Gears” Cream i „Gaucho” Steely Dan. Oba tytuły zabrzmiały, jakby ktoś odtwarzał je już kilka razy przed zapieczętowaniem, w dodatku używając do tego uszkodzonej igły. Jeśli więc ktoś chce jeszcze raz coś usłyszeć z analogu, to radzę dołożyć parę złotych na egzemplarze naprawdę audiofilskie, bo takie też bywają, choć trudniej do nich dotrzeć. Trzeba skorzystać ze sklepów internetowych lub punktów oferujących audiofilskie gramofony.
Nowości to oczywiście nie tylko wznowienia, ale też premiery, czyli winylowe wersje tego, co ukazuje się na kompaktach. Premiery na ogół brzmią poprawnie, choć czasami też mają rysy lub rozmaite smugi, przebarwienia, itp. „Jukebox” grupy Cat Power, za którą stoi utalentowana wokalistka Chan Marshall, po wyjęciu z obwoluty wyglądała, jakby się nadawała do kosza. Liczne smugi zapowiadały lawinę trzasków, na szczęście rezultat odsłuchu był inny. Oba longplaye wchodzące w skład tego wydawnictwa – bo większość nowości z jednego kompaktu mieści się na dwóch analogach – grają bez zarzutu. Lepiej od niejednego wznowienia.
A ile trzeba dziś wydać na płytę winylową? Ceny są różne. Najczęściej spotykany przedział to 60-100 zł, chociaż niektóre LP’s – ta nazwa powraca wraz z albumami analogowymi – kosztują nawet ponad 100 złotych. Bywają też okazjonalne „boksy”, w których mamy kilka płyt jednego wykonawcy, na ogół w specjalnych wersjach. Przykładem dwa zestawy Genesis – jeden z lat 1970-1975, kiedy głównym wokalistą był Peter Gabriel, a drugi z późniejszymi, na których śpiewał Phil Collins. Żeby zachęcić nabywców, płyty ważą po 200 gramów, a przy produkcji stosuje się tzw. „half-speed mastering” (mastering na pół prędkości). Dzięki temu zabiegowi rowek jest lepiej wyprofilowany, co pozwala wyłowić więcej szczegółów. Podobnymi metodami poprawy zapisu dysponują audiofilskie wytwórnie płytowe. Poza tym wykorzystuje się tam na ogół lepszy surowiec. Dlatego winyle audiofilskie są droższe i za album trzeba czasami zapłacić nawet ponad 200 zł.
Audiofilska płyta to jednak jeszcze nie szczyt drabiny cenowej. Wydawnictwo „Record Collector” cyklicznie publikuje listę płytowych rarytasów. Okazuje się,że analogi mogą kosztować nie 100 czy 200 złotych, ale kilka, a nawet kilkanaście (!) tysięcy. W czołówce pod względem cenowym plasuje się singel „God Save The Queen” grupy Sex Pistols. Wkrótce po jego wytłoczeniu firma A&M rozstała się z zespołem, więc cały nakład miał być zniszczony. Pojedyncze egzemplarze, które jakimś cudem ocalały, kosztują dziś ponad 8000 funtów. Wysoko cenione jest kolekcjonerskie wydanie „Please, Please Me” Beatlesów (drugie miejsce według „Record Collector”) – 3500 funtów. Drogie są też pierwsze wydania debiutów znanych zespołów, takich jak The Rolling Stones, Led Zeppelin oraz innych, zwłaszcza tych z najlepszego okresu początków rockandrolla. Najlepiej, jeśli są to tzw. „pierwsze egzemplarze” w idealnym stanie (w żargonie fanów winyli określa się go terminem „mint”). Na przykład za pierwsze egzemplarze „Białego albumu” Beatlesów w stanie „mint” trzeba zapłacić ponad 5000 funtów. Płyty te uzyskują astronomiczne ceny nie tylko ze względu na swą rzadkość, ale także z powodu jakości zapisu. Oprócz dostępności i walorów brzmieniowych o cenie płyty decydują także lokalne przyzwyczajenia melomanów. U nas na przykład rekordy cenowe biją winyle grupy Budgie. Najdroższą płytą w ogóle jest singel The Quarrymen w składzie Paul McCartney, George Harrison, John Lennon, Colin Hanton i John Lowe. Poprzednicy The Beatles zarejestrowali w 1958 roku na jednym krążku dwa nagrania: „That’ll Be The Day” Buddy’ego Holly oraz wspólną kompozycję McCartneya i Harrisona (!) „In Spite Of All the Danger”. „Record Collector” wycenił płytę na 100000 funtów. Ale chyba nikt nie otrzyma tej sumy, bo jedyny oryginalny egzemplarz kolekcjonerskiego singla jest w posiadaniu Paula McCartneya.
Oprócz sklepów z płytami nowymi nadal działają – choć w znacznie mniejszej liczbie niż jeszcze 10-15 lat temu – komisy, w których można kupić zarówno płyty nowe, jak i używane. Jeśli chodzi o te ostatnie, od razu pierwsza rada. Przed zakupem patrzmy nie tylko na stan obwoluty, ale przede wszystkim na samą płytę. Jeśli są na niej rysy, to będzie trzeszczeć, a może nawet przeskakiwać, co zmniejszy przyjemność odsłuchu. Gdy jednak płyta nie ma rys, to też nie musi oznaczać, że usłyszymy idealny dźwięk. Jeśli bowiem poprzedni właściciel czarnego krążka miał starą lub źle wyprofilowaną igłę, to mógł zadać tyle szkody rowkom, że muzyka już nigdy nie zagra tak, jak powinna.
A ile rowków jest na płycie? Pytanie to krążyło kiedyś jako dowcip. Oczywiście, że tylko dwa. Przy podejmowaniu decyzji o wyborze winylu komisowego, a więc używanego, istotny jest kraj producenta. W latach 70. i 80. ubiegłego wieku zwykle najlepiej grały płyty amerykańskie i japońskie. Rzadko trzeszczały, mimo że miały smugi. Do tego odznaczały się dobrą dynamiką dźwięku, choć te amerykańskie czasami miały fabrycznie przycięte okładki (nie dla estetów). Niemieckie i angielskie też na ogół trzymały klasę. Nieco gorzej było z holenderskimi. Zwykle grały mniej dynamicznie od amerykańskich, japońskich i angielskich, a do tego trzeszczały. Natomiast było ich na naszym rynku sporo, więc i dzisiaj najszybciej można na nie trafić w komisach. A skoro badanie organoleptyczne nie wyjawi nam wszystkich sekretów, to najlepiej – dla pewności – przesłuchać dany longplay w sklepie. Tak na wszelki wypadek, gdyby nie można było zwrócić.
A co zrobić, jeśli już kupimy używaną płytę i w domu natrafimy na jakieś wady? Czy płytę analogową można w jakiś sposób odnowić lub doczyścić, jak to się czasami robi z kompaktami? Otóż nieźle radzi sobie z tym benzyna ekstrakcyjna, choć to tylko moje prywatne odkrycie, więc nie biorę odpowiedzialności za efekt. Należy ją jednak stosować z umiarem. Trzeba czyścić delikatnymi wacikami i robić to niezwykle ostrożnie. Niektóre plamy znikają, a czasami udrożnia się rowek, przez który podróżuje igła. W efekcie przestaje przeskakiwać. Sklepowych preparatów do czyszczenia nie próbowałem. Posiadam jednak kilka używanych płyt, na które były naniesione i efekt okazał się fatalny. Przy pierwszym odtwarzaniu musiałem co utwór unosić ramię i usuwać z igły nagromadzony na niej środek czyszczący. Chyba nie muszę dodawać, że jakość dźwięku przy tym odsłuchu była wyjątkowo podła.
Czyli: nie polecieliśmy jeszcze w kosmos, a pociągiem z Warszawy do Łodzi jedzie się coraz dłużej. Po okresie fascynacji kompaktem wróciliśmy do płyty analogowej. Zapłaciliśmy drożej niż za srebrne krążki, musieliśmy wymienić w sklepie dwa wznowienia, bo „smażyły”, wydaliśmy ćwierć pensji na trzy audiofilskie rarytasy, w tym dwa dobrze wytłoczone longplaye naszych ulubieńców z ich najlepszego okresu. Uff! Na szczęście po tych wszystkich wydatkach i trudach przygotowana na duże płyty półka uprzejmie przyjęła wszystkie zakupy. Teraz pora na dalsze nowości, kolejne pomysły, kilka wznowień i parę pozycji komisowych. Życzę przyjemnego odsłuchu, nawet jeśli z trzaskami!

Autor: Grzegorz Walenda
Źródło: HFiM 06/2011

Pobierz ten artykuł jako PDF