HFM

artykulylista3

 

Panie, nie da się

fachuraZebrało mi się na wspomnienia. Parę lat temu, gdy dom, w którym obecnie mieszkamy, był na etapie wykańczania, postanowiłem zlecić wykonanie osobnej linii elektrycznej od tablicy bezpiecznikowej. Linia ta miała oczywiście służyć do zasilania systemu hi-fi. Dodatkowy bezpiecznik i kilka metrów ekranowanego przewodu, dzięki którym można się pozbyć wpływu czajników elektrycznych i pralek na delikatny sprzęt grający. Gdy przedstawiłem moją propozycję elektrykowi, wykonującemu całą instalację, popatrzył na mój rysunek, następnie mi głęboko w oczy i powiedział: „Panie, to się nie da”. Jednak się uparłem. W końcu dom buduje się raz, może dwa razy w życiu. Z tym, co teraz powstanie, zostanę raczej na długo. Elektryk jęczał, wzdychał, kręcił głową. W końcu, po paru dniach boheterskiego oporu, przyznał, że się da, po czym jednak westchnął rozpaczliwie i wysunął ostatni argument: „Ale panie, po co to?”.

 


W ubiegłym tygodniu przechodziłem ulicą Świętokrzyską. Nowa, czyściutka, rewitalizowana, jak się ostatnio mówi. Warszawa czekała ładnych kilka lat na ten cud. Powiem państwu, że takiego byle czego, jak ta „rewitalizacja”, dawno nie widziałem. Swego czasu pozwoliłem sobie w tym miejscu napisać parę przykrych słów o Pasażu Wiecha, gdzie zamiast miejskiej przestrzeni do życia dla ludzi zbudowano zagubiony kawałek autostrady A2, którą przemykają zagubione ludzkie figurki. Okazało się, że autor tej koncepcji nie umarł, jak miałem nadzieję, tylko nadal realizuje się w Warszawie.

Pominę kwestię zwężenia ulicy, która była jednym z głównych dojazdów do mostu przez Wisłę. Widocznie chodziło o to, żeby tędy nie jeździć; koncepcja jak koncepcja, można się z nią zgadzać lub nie. Problem leży jednak w tym, że przed zwężeniem jezdni Świętokrzyska miała pas ruchu jeden z najszerszych w Warszawie – dwa szerokie chodniki wzdłuż czterech pasów jezdni. Obecnie jezdnię zredukowano do dwóch pasów, uzyskując za to dwa chodniki szerokie już monstrualnie. Dwa chodniki, każdy jak pas startowy, które prowadzą przez wielkie nic.
Po wojnie ulica Świętokrzyska na odcinku Marszałkowska-Nowy Świat została w większości zabudowana przez biura itp. socjalistyczne instytucje. Trudno o ulicę mniej nadającą się na promenadę. Jednak promenadę zrobiono i teraz szerokim jak Wisła południowym chodnikiem snują się nieliczni przechodnie. Nie mają tam czego szukać, bo nie ma tam literalnie nic: najpierw ściana Poczty Głównej (przynajmniej są drzwi, to już coś), potem mur byłego hotelu Warszawa, pozbawiony całkowicie otworów, potem otwarta przestrzeń Placu Powstańców, który po przebudowie przypomina skrzyżowanie sklepu ogrodniczego na parkingu z wysypiskiem betonowych odpadów, następnie kilometr ślepej ściany NBP z zakratowaną bramą, potem wreszcie parę sklepików i koniec, już, Nowy Świat. Druga strona ulicy jest nieco lepsza, bo na tym odcinku jest przynajmniej bar, ale bez ogródka, wskutek czego kilometr chodnika wygląda na jeszcze bardziej opuszczony. Gdzieniegdzie na tym betonie umieszczono ławki, oczywiście bez oparć, żeby człowiek nie pomyślał, że może sobie odpocząć.

Przy okazji tej żałosnej przebudowy ze Świętokrzyskiej usunięto część drzew. Efekt zwiększa oczywiście wrażenie, że mamy do czynienia z pasem startowym dla dżambo-dżetów. W miejsce po drzewach postawiono kuriozum w postaci ogromnych donic z minidrzewkami. Warszawa to jedyne znane mi duże miasto, które na głównych ulicach stawia zamiast drzew doniczki z bonsai. Jako wytłumaczenie zaserwowano warszawiakom głupstwa, jakoby obecność rur i kabli uniemożliwiała tutaj posadzenie drzew. Nie wierzę w ani jedno słowo, bo pamiętam gorszącą awanturę o jedno jedyne drzewo przed Zamkiem Królewskim. Aby zapobiec posadzeniu go na miejsce uschniętego, władze miasta posługiwały się podobnymi argumentami, a gdy one zawiodły, kłamliwie zapewniano, że przed wojną drzew tam nie było, więc i teraz być ich nie może. Niestety, rzut oka na przedwojenne zdjęcie pozwalał stwierdzić, że przed wojną przez Zamkiem rósł szereg dorodnych topoli… Zamiast drzewa zaproponowano kicz w postaci betonowej donicy z makietą Starego Miasta – jakby jedna makieta, w skali 1:1, nie wystarczyła. Ostatecznie drzewo posadzono, wywalczone dosłownie kłami i pazurami.
W przypadku Świętokrzyskiej nie popełniono już błędu konsultacji z warszawiakami. Drzew zwyczajnie nie wsadzono i cześć. Te, co ocalały, stoją poprzetykane drewnianymi donicami, wysokimi prawie na chłopa, w których posadzono wątłe wisienki. Nie da się sadzić drzew, bo rury i kable? To dlaczego na tych hektarach kamienia nie ma w takim razie trawnika, klombu z kwiatami, odrobiny ziemi? Nic nie ma, czysty Kononowicz.
W Paryżu i Londynie podziwiałem rosnące przy większości ulic drzewa wysokie na parędziesiąt metrów: platany, topole, lipy. Pod drzewami przechadzali się zrelaksowani ludzie, siadali na ławkach, bawili się z dziećmi, odpoczywali. To nie dla nas. U nas przechodnie mają gnać po gołym betonie i jeszcze się im wmawia, że inaczej się nie da. Jakbym słyszał mojego elektryka.
Guzik prawda, wszystko się da, tylko się nie chce. I przez to „nie chce się” warszawiacy będą chodzić gołą Świętokrzyską z groteskowymi doniczkami i gołym placem Powstańców, wyglądającym już po prostu jak skład z doniczkami. Wcześniej były tam drzewka… Te donice trzeba będzie podlewać, z czasem zaczną się rozpadać, trzeba będzie kupować nowe. To jest po prostu chore. Ciekaw jestem czy autor tych projektów zrobił je za pieniądze czy za friko. Bo jeśli za pieniądze, to powinien zwrócić, a za to, jak wygląda Plac Powstańców, po prostu powinien zostać uwięziony. Przysięgam, że nawet w czasie remontu wyglądało tam lepiej niż teraz.

Mieszkam w tym mieście. To, co się z nim dzieje, każde partactwo, dotyczy osobiście mnie i półtora miliona innych ludzi. Od pewnego czasu obserwuję w Warszawie wysyp architektów i urzędników nowego chowu – komputerowców. W ich projektach ulice mają być jak na animacjach komputerowych: pusto, przestronnie, gdzieniegdzie widać garść pionowych sopli symbolizujących ludzi. Dyktatura linii prostej. Kolorów brak. Zwłaszcza kolor zielony brudzi, liście spadają i trzeba je zamiatać. Po co się męczyć? Po co wydawać pieniądze na miotły? Na ekranie komputera drzewa wyglądają nieporządnie.
Kiedyś, pisząc właśnie o Warszawie, Leopold Tyrmand zapytał w kontekście wyczynów komunistycznej architektury: „Ciekawe, czym będą w stanie zastąpić dorobek”. To pytanie zyskuje szczególne znaczenie w zestawieniu z zielenią w mieście, która rośnie przez dziesiątki, może setki lat. Stuletnie drzewo przy ulicy to dorobek, jego cień to wytchnienie. Warszawa była zielonym miastem, jednak stare warszawskie drzewa wybiła nam wojna, dobiły wyburzenia po Powstaniu. Nowych, jak widać, nie będzie, bo w Warszawie zwycięża wszechobecne „Panie, po co to?”.

 


Alek Rachwald
Źródło: HFM 10/2014

Pobierz ten artykuł jako PDF