HFM

Nowe testy

czytajwszystkieaktualnosci2

 

Krzysztof Herdzin - Symfonicznie

106-109 11 2010 01Z kompozytorem, pianistą, aranżerem i producentem muzycznym rozmawia Maciej Łukasz Gołębiowski

MŁG: Gdy się spotkaliśmy pięć lat temu, marzyłeś o płycie z twoimi utworami na orkiestrę symfoniczną. To marzenie właśnie się spełniło?
KH: Tak. Pomysł dojrzewał aż pięć lat, ale w końcu się zmaterializował. Kiedy rozmawialiśmy, miałem już gotowy najdłuższy utwór z płyty „Symphonicum”, czyli „Concertino” na fortepian i orkiestrę. Pozostałe kompozycje są młodsze. Wybrałem wszystko, co najlepiej mnie ukazuje jako kompozytora. Zależało mi też, żeby na płycie zgromadzić solistów o dużym dorobku. W efekcie można tu usłyszeć saksofony Jerzego Główczyńskiego i Piotra Barona, głos Jacka Kotlarskiego, fortepian Waldemara Malickiego oraz Sinfonię Varsovię.


Ciekawe, że Malicki zgodził się zagrać w roli solisty. Ostatnio, jeśli nie prowadzi swoich telewizyjnych show, to grywa głównie jako kameralista. Jak go namówiłeś?
To świetny pianista, choć ostatnio faktycznie pochłonął go łatwiejszy repertuar. Dwa lata temu spotkaliśmy się na cyklu koncertów świątecznych. Któregoś wieczoru, przy winie, opowiedziałem mu o pomyśle na płytę. Bardzo się zapalił i sam zaproponował, że coś zagra. Jeszcze większego entuzjazmu nabrał po wysłuchaniu demo „Concertina” zrealizowanego na samplach. Gdy wchodziliśmy do studia, mieliśmy już wszystko dopracowane. Efekt bardzo mnie cieszy.
Jak długo trwały nagrania i gdzie nagrywaliście?
Trzy dni. Pewnie by można nagrywać dłużej, ale czas to pieniądz, a cały projekt finansowałem sam. Szukałem pomocy sponsorów oraz wsparcia Ministerstwa Kultury, ale jakoś nie miałem szczęścia. Sinfonia Varsovia to zapracowany zespół, a od miesięcy trzymali dla mnie termin. Miałem też zamówione studio – nie było wyboru. Wierzę, że dobrze zainwestowałem 135000 zł.
Muzyka nie jest komercyjna, więc szanse na osiągnięcie miejsca na listach przebojów są żadne. Na szczęście nie o to mi chodziło. To inwestycja w siebie z nadzieją, że komuś się moja muzyka spodoba i da mu tyle radości, ile mi dawało jej wykonywanie.
Nagrywaliśmy w S2 na Woronicza. Może lepsze byłoby S1, ale tam akurat ktoś pracował. Zgrywanie odbyło się w Sound and More i tam poprawiliśmy niedoskonałości sali.
Z jakim efektem?
Może nie jest to płyta audiofilska, ale na tle polskich nagrań orkiestrowych wypada bardzo dobrze. Może dodaliśmy z Tadeuszem Mieczkowskim trochę za dużo pogłosu, który on bardzo lubi, ale gdybyśmy nagrywali w S1, to naturalny pogłos również byłby spory.
Czemu Sinfonia Varsovia? Odnoszę wrażenie, że grają gorzej niż kiedyś.
Problem stanowi kilka składów tej orkiestry. To nie jest ten sam zespół co 10 czy 15 lat temu. Zostało niewielu muzyków, którzy grali w Polskiej Orkiestrze Kameralnej pod Maksymiukiem. Zastąpili ich ludzie ambitni, ale często jeszcze mało doświadczeni. Nie znają się też wzajemnie tak, jak stara gwardia. Wymienność składów nie służy spójności brzmienia zespołu.
Jak tobie się z nimi współpracowało?
Większość dobrze znam. Nieraz pracowałem z nimi a to jako pianista, a to jako aranżer. Nasze relacje opierają się na wzajemnym szacunku, uczciwości i życzliwości. Nigdy nie próbowałem zadzierać nosa, ale też jako dyrygent nie mogę sobie pozwolić wejść na głowę. Tę równowagę udało się zachować.
Uczyłeś się dyrygowania?
Wziąłem kilka prywatnych lekcji, ale generalnie jestem w tym zakresie samoukiem ukierunkowanym na konkretne działania. Nigdy nie zdecydowałbym się dyrygować utworów innych niż własne. Zauważyłem natomiast, że żaden dyrygent nie czuje dokładnie tak jak ja i nie poprowadzi tego, co napisałem, idealnie. Kompozytorzy powinni sami dyrygować swoimi dziełami, o ile wiedzą, czego chcą. Moją ambicją jest ułatwianie muzykom pracy. Jestem tam także po to, żeby pokazać zmiany tempa, wydobyć napięcia i panować nad dynamiką. Dyrygencką ekwilibrystykę ograniczam do minimum, więc dla publiczności nie jestem szczególnie interesujący wizualnie. Mam za to nadzieję, że nikt się ze mnie nie śmieje, że robię rękoma wiatrak i większy bałagan niż gdybym po prostu taktował. Sam ze znajomymi symfonikami nieraz nabijałem się z tego typu „mistrzów” dyrygentury. Wielu znanych dyrygentów z racji swojej „nadpobudliwości ruchowej” nie cieszy się szacunkiem orkiestr.

106-109 11 2010 02     106-109 11 2010 04

Czego może się spodziewać słuchacz „Symphonicum”?
Bardziej klasyki niż jazzu. Na końcu płyty są dwie miniatury, w których zostawiłem wykonawcy miejsce na improwizację, oraz partie improwizowane w „Narracjach” na saksofon. Wszystko inne zostało zapisane. Słychać tam echa stylu Rachmaninowa, Bartoka, Szymanowskiego czy Szostakowicza. Wiele elementów, które uznawałem za ważne. Nie mówię, że moja muzyka to naśladownictwo, ale nie ukrywam, że czuję się w pewien sposób niewolnikiem wpływów. Wszystko już kiedyś zostało napisane i wymyślone, więc świadomie lub nieświadomie chadzamy dziś tymi ścieżkami. Nie widzę potrzeby bycia awangardzistą, bo co jeszcze dziś może być awangardą? Nie umiałbym zresztą tworzyć czegoś, co do mnie nie przemawia, a wiele muzyki (i sztuki w ogóle) powstałej w drugiej połowie XX wieku budzi mój wewnętrzny sprzeciw. Zwyczajnie jej nie lubię. Mam skłonność do pastiszu i zabawy muzyką podobnie jak francuscy kompozytorzy, których bardzo cenię, jak zresztą całą francuską kulturę.
Twórczość nawiązująca do przeszłości może być narażona na zarzut akademizmu. Chcesz wyważać otwarte drzwi?
Nie. W muzyce najważniejsze są melodia, harmonia i pewien rodzaj ładu, równowagi. Jeśli tego nie odnajduję, to takie dzieło do mnie nie dociera. Wojciech Kilar powiedział kiedyś: „Wartościowa muzyka to taka, którą muzycy chcą grać, a publiczność słuchać”. Jestem za tym.
Na szczęście nie jestem w tym odosobniony. Istnieje wielu kompozytorów tworzących podobnie, ale bez pisania banalnych melodyjek w typie Karla Jenkinsa. Niedawno odkryłem koncerty – klarnetowy i fortepianowy – Anglika Christophera Gunninga, oraz fantastyczne utwory Amerykanina – Stephena Paulusa. To właśnie tacy współcześni neoromantycy w najlepszym znaczeniu.
Myśmy też mieli takich kompozytorów, choć niestety dziś mało o nich słychać. Jeszcze niedawno tak pisali Mykietyn, Szymański, albo – dawniej – Małecki. Lubiłem też wcześniejsze rzeczy Hanny Kulenty. Myślę, że w ogóle źle się stało, że odcięliśmy się od polskiej szkoły kompozytorskiej istniejącej przed końcem lat 50. Tego, co pisał Baird, Palester, Szałowski, Szabelski, Serocki, Szeligowski. Oni potem otwierali się na nowe trendy, ale te dawniejsze utwory to kilogramy fascynujących utworów, których dziś nikt nie gra w imię parcia na awangardę. Przypominamy sobie o nich tylko przy okazji ważnych jubileuszy. Tak było choćby z Grażyną Bacewicz. Wielu moich kolegów usłyszało jej muzykę dopiero w ubiegłym roku.
Jak zatem odbierasz wielki jubileusz, zwany Rokiem Chopinowskim?
Powoli mam dość. Przeraża mnie, jak wiele można zrobić bezsensownych rzeczy i jak dużo pieniędzy wyrzucić w błoto, jeśli tylko podpisze się to nazwiskiem Chopina. Nawet ciekawe projekty zostały zmarnowane. Choćby konkurs na nieszablonowe spojrzenie na muzykę Chopina organizowany przez miasto Warszawa. Wygrali go... raperzy.
Sam jednak również jesteś trybikiem w tej machinie. Występowałeś w tym roku z Krzysztof Herdzin Chopin Quintet.
Tyle że ten projekt nie został stworzony z myślą o roku jubileuszowym, ale 15 lat temu. Wziąłem wtedy udział w cyklu wydawniczym Stanisława Sobóli, zapoczątkowanym przez Jagodzińskiego. Wtedy także było to koniunkturalne; ukazała się seria kontrowersyjnych płyt. Wydawało mi się jednak, że ten rozdział zamknąłem. To było nawet ciekawe doświadczenie: moja pierwsza autorska płyta i możliwość przepuszczenia twórczości Chopina przez własną wrażliwość. Potem przypominałem ten program na koncertach w klubach jazzowych albo filharmoniach, zawsze przy aplauzie publiczności. Mimo to miałem duszę na ramieniu, gdy parę miesięcy temu rozdzwoniły się telefony z prośbami o koncerty z okazji jubileuszu. Z oporami się zgodziłem. Daliśmy dziewięć występów, od plenerów po klub Palladium czy pałac w Radziejowicach. Na szczęście ludziom się podobało.
Jak to się stało, że trafiłeś do „Idola” i „Jak oni śpiewają” i co ci dała taka przygoda z telewizyjnym show dla milionów?
W „Idolu” zastąpiłem Adama Sztabę, który akurat zrezygnował po dwóch edycjach, bo przechodził do „Tańca z gwiazdami”. Szukano szefa muzycznego, a ja poczułem, że to ciekawe wyzwanie. Pracanie była łatwa i wymagała żelaznej samodyscypliny. W ciągu tygodnia trzeba było zaaranżować 20-30 utworów, napisać nuty, odbyć próby, zorganizować wszystko. To była praca non stop, ciekawa, ale wyczerpująca. Nie dla każdego. Dlatego po jednej edycji wolałem zrezygnować, ceniąc sobie własne zdrowie.
W „Jak oni śpiewają” uczestniczyłem w pierwszej edycji. Oglądaliśmy fragmenty angielskiej wersji, żeby wiedzieć, jak to ma wyglądać. Wiedząc, że sprawa jest nie do zrobienia w pojedynkę, wziąłem do spółki Jacka Piskorza. Wszystko szło dobrze, ale niestety wśród zarządzających znaleźli się ludzie, którzy traktowali mnie i moją pracę czysto instrumentalnie. Ponadto pierwotna idea programu wkrótce okazała się manipulacją i stałem się pracownikiem fabryki, generującej oglądalność za wszelką cenę. Nie tego oczekiwałem i stąd rezygnacja po jednej serii programów. Do dziś jednak korzystam z wiedzy i doświadczeń, jakie wtedy zdobyłem. Lepiej planuję czas i potrafię lepiej pracować pod jego presją. Niczego nie żałuję.
Zawsze komponujesz na komputerze?
Nie wyobrażam już sobie innej metody zapisywania moich kompozycji. Przy pomocy skrótów klawiaturowych mogę pracować podobnie jak stenotypistka. Od razu wypełniam partyturę nie tylko nutami, ale dodaję artykulację, łuki i inne oznaczenia. Ołówek to przeżytek, choć zdaję sobie sprawę, że w przyszłości trudne będzie odtworzenie procesu twórczego. Za sto lat nikt nie będzie mógł analizować, jak wiele kreśliłem i ile pomysłów wyrzuciłem do kosza. Zostanie dzieło skończone.
Gdy rozmawiamy, trwa jeszcze w Warszawie kolejne święto kultu Chopina – konkurs pianistyczny. Twoja pani profesor z Bydgoszczy – Katarzyna Popowa-Zydroń – zasiada w jury. Uczyła Rafała Blechacza i obecnego uczestnika – Pawła Wakarecego. Jaką jest osobą?
Skromną i pracowitą. Nigdy nie rozpychała się łokciami, robiła swoje i naprawdę się cieszę, że i ją teraz trochę szczęścia spotkało. Ma zresztą nosa do pianistów. Jeśli o Wakarecym mówiła, że chłopak ma potencjał, to ja jej wierzę.
A sam konkurs? Słuchałeś kogoś?
Włoszki, Leonory Armellini. Bardzo mi się spodobała. Niezły był też Rosjanin, Mirosław Kultyszew. Kilkoro zaskoczyło mnie nieprawdopodobną egzaltacją. Nawet któregoś wieczora dla porównania sięgnąłem do nagrań Paderewskiego. On walca cis-moll grał właśnie w taki nieznośny sposób, z niezrozumiałymi dla mnie rubatami i udziwnieniami. Nie dałosię tego słuchać, ale wcale się nie dziwię, że dzisiejsza młodzież, widząc znane nazwisko, może traktować te dziwactwa jako normę. Tymczasem są bardziej pokorni mistrzowie, jak choćby Hofman, który nigdy nie przesadzał z oddalaniem się od esencji Chopinowskiego tekstu.
Czasem jednak marzyłby się jakiś młody niepokorny w dobrym tego słowa znaczeniu. Drugi Pogorelić, choć z tym pianistą w ostatnich latach coś bardzo złego się stało.
To prawda. Na jego ostatnim koncercie najchętniej wyjąłbym toporek i jednym celnym ciosem zakończył tę żenadę. Sinfonia Varsovia mi opowiadała, że na próbach też działy się dantejskie sceny i mieli go serdecznie dość. Kiedyś był rewolucjonistą, dziś to po prostu chory człowiek, który najwyraźniej nie zdaje sobie z tego sprawy.
Ale w Polsce ludzie nadal chcą go słuchać, a po fatalnych występach dostaje owacje na stojąco. Czy nasz poziom kultury muzycznej jest naprawdę tak niski?
Niestety tak. Coraz mniej osób ma odwagę powiedzieć, że król jest nagi. Nieraz rozmawiałem z kolegami, którzy mają duży autorytet i pewnie mogliby wskazać hochsztaplerów robiących ludziom wodę z mózgu. Ale się boją, nie chcą problemów w środowisku. Panuje więc zmowa milczenia, rzadko przerywana przez co odważniejszych, których głos jest wołaniem na puszczy.
Publiczność chodzi na koncerty dla nazwisk, a nie muzyki i dlatego taki owiany legendą Pogorelić może odstawiać tu swoje szopki. Wiele złego można mówić o czasach komuny, ale wtedy działało trochę wykształconych i kompetentnych ludzi, którzy potrafili poszukującej publiczności wskazywać drogę. Dziś panuje samowolka i co z tego, że w sklepach leżą setki płyt czy książek, skoro szary człowiek nie wie, co wybrać. Stąd te nachalne indoktrynacje niektórych dziennikarzy w stylu: „kultowe”, „genialne” itd.
Rok Chopinowski powoli zbliża się do końca. Twoja płyta jest już w sprzedaży. Co dalej?
Mam już nagrany materiał na kolejną płytę, która ukaże się w kwietniu 2011. Zebrałem fantastyczny skład, na czele z najlepszym harmonijkarzem świata jazzu – Gregoirem Maretem. Do tego orkiestra Sinfonia Viva, Piotr Baron, Marek Napiórkowski, Robert Kubiszyn i Czarek Konrad. Zarejestrowaliśmy suitę zatytułowaną „Lookin’ for Balance”, którą skomponowałem jako most łączący jazz, muzykę filmową i poważną. Gregoire prezentował już to nagranie kilku swoim kolegom – Marcusowi Millerowi, Pathowi Metheny i wszyscy są zachwyceni. Jeśli chodzi o pracę kompozytorską, to piszę teraz kwintet dla Prima Visty i siebie. Mamy go wykonać w przyszłym roku na festiwalu w Sandomierzu. To będzie muzyka w pełni klasyczna.
Dzięki za rozmowę!

Zdjęcia: Andrzej Świetlik, Marek Hoffman, Jan Bebel, Dariusz Majgier
Źródło: HFiM 11/2010

Pobierz ten artykuł jako PDF