HFM

Nowe testy

czytajwszystkieaktualnosci2

 

Marcin Wasilewski - Na początku był jazz

84-86 03 2011 01Z Marcinem Wasilewskim – wybitnym polskim jazzmanem młodego pokolenia, kompozytorem i pianistą, współzałożycielem Simple Acoustic Trio, rozmawia Maciej Łukasz Gołębiowski.

MŁG: Szukając informacji w Internecie, zdecydowanie częściej można napotkać wątki związane z twoim imiennikiem. Marcin Wasilewski to także piłkarz grający w Belgii. Mówią o nim „polski czołg”.
MW: I to jest właśnie jeden z powodów, dla których to piłkarze, a nie muzycy tyle zarabiają. Ludzie lubią igrzyska i znacznie większa grupa pasjonuje się futbolem niż jazzem. Nie martwi mnie to jednak. Dobrze być częścią mniejszości wrażliwej na piękno muzyki, umiejącej ją docenić i samemu zagrać. Żałuję tylko trochę, że ta wrażliwość nie jest dana większej liczbie ludzi.


Jak się zaczęła twoja przygoda z jazzem?
Muzyka była zawsze obecna w moim życiu. Tata i wujek są muzykami; mama też się nią interesuje. Słuchaliśmy Stinga, Herbie Hancocka czy Oscara Petersona. Gdy tata wracał z koncertów, często stawiał instrumenty w moim pokoju. Jako brzdąc bawiłem się syntezatorami Fendera czy Korg Polysix. Dziś to kolekcjonerskie rarytasy, a ja na nich zaczynałem swoją przygodę z muzyką jako „wykonawca”.
Gdy skończyłem siedem lat, trafiłem do szkoły muzycznej. W klasie poznałem Sławka Kurkiewicza. Kilka lat później już jako nastoletni chłopcy, na fali typowej młodzieńczej fantazji, postanowiliśmy założyć zespół. Najlepsze w tej zabawie były próby. Ja miałem pianino, on przychodził z gitarą basową, puszczaliśmy perkusję z magnetofonu i graliśmy, jednocześnie to nagrywając.
W 1989 po raz pierwszy znaleźliśmy się na Jazz Jamboree. To była podróż życia. Polecieliśmy samolotem. Mieliśmy, załatwione przez moją mamę, mieszkanie na Żoliborzu i oczywiście bilety na koncerty. Każdy z nich był jak odkrycie nowego świata. Grali tam wtedy najwięksi – James Moody czy Michael Brecker, a my w siódmym rzędzie chłonęliśmy wszystko z szeroko otwartymi ustami. Dostałem wtedy potężny zastrzyk energii, który sprawił, że dziś robię to, co robię.
Od garażowego zespołu do profesjonalistów zawsze jest jakaś droga. Twoja nie była chyba zbyt długa.
Od początku prób ze Sławkiem marzyliśmy, żeby grać to, czego słuchaliśmy z płyt mojego ojca. Już jako 14-15-latkowie zaczęliśmy brać udział w pomniejszych konkursach. Co więcej, zaczęto nas na nich zauważać; często też wygrywaliśmy. Mile nas zaskakiwało, że w takim, poniekąd sportowym, starciu byliśmy lepsi od kolegów z innych miast. Wpadliśmy też po uszy w koszalińskie bractwo artystyczne. Poznawaliśmy ludzi, którzy później zrobili dużą karierę. Graliśmy z młodziutką Renatą Jusis. Bartek Brzeskot zakładał kabaret z Grzegorzem Halamą... W 1991 roku zostałem praktycznie wypchnięty przez przyjaciela na konkurs pianistów jazzowych, choć sam nie wierzyłem, że warto. Na Jazz Juniors w tym samym roku, w trio z kolegą ze szkoły muzycznej, zajęliśmy trzecie miejsce ex aequo ze sporo starszym zespołem z akademii muzycznej w Katowicach. Potem był Kalisz, na którym dostałem wyróżnienie. Miałem wtedy okazję zagrać w sekcji z Wegehauptem i Czarkiem Konradem, co było dużym przeżyciem i spełnieniem małego marzenia. Kariera nabierała tempa i każdy nowy człowiek się do tego przyczyniał.
Co na to wszystko twój nauczyciel fortepianu w szkole muzycznej? Nie było konfliktu pokoleń i celów edukacji?
Zupełnie nie. Miałem wiele szczęścia, bo trafiłem do klasy młodego pedagoga, Tomasza Szymczewskiego, który wraz z żoną przyjechał wtedy z Gdańska ześwieżymi pomysłami, dużym luzem i świetnym warsztatem. Gdy go odwiedzałem w domu, koło fortepianu kręciła się przyszła zdobywczyni I nagrody na Konkursie Wieniawskiego, córeczka Agata. Pozwalał mi na wiele, czasem nawet na zbyt wiele, bo przed egzaminami okazywało się, że niewiele umiem. Wtedy trzeba było siedzieć godzinami przy pianinie przez dwa, trzy tygodnie, żeby nadrobić zaległości.
W swojej muzyce inspirujesz się klasyką czy raczej klasykami jazzu?
Jako młody chłopak żyłem w przekonaniu, że jazz jest tą wspaniałą, najnowocześniejszą muzyką, w której wszystko się zawiera i która nie potrzebuje innych gatunków, by istnieć i się rozwijać. Dziś wiem, że warto słuchać i chłonąć każdy rodzaj muzyki i brać z niego coś dla siebie.
Od klasyki wszystko się zaczęło. Jej historia, tradycja, zaawansowanie harmoniczne istniały znacznie wcześniej niż jazz, który przecież początkowo był harmonicznie bardzo prosty. W nim najważniejszy był rytm, w klasyce kompozytorzy już znacznie wcześniej próbowali nowych dróg ekspresji, bawiąc się formą, szukając bogatszych środków wyrazu, stosując atonalność czy wymyślając nowe techniki składania dźwięków.
A dziś słuchasz klasyki?
Jasne! Ostatnio kupiłem płytę Zimermana z koncertem Brahmsa. Bardzo lubię też Anderszewskiego. Za sprawą Wojtka Majewskiego czasem bywam w filharmonii i gdy przyjeżdża Anderszewski, wiem, że będę słuchał artysty najwyższej klasy. Idę ze świeżą głową i w pełni pozwalam mu się wprowadzać w świat utworów Bacha, Beethovena, Schumanna czy Brahmsa. Świadomie chcę odbierać muzykę intuicyjnie, gdyż mam wtedy większą przyjemność. Jednocześnie od pierwszych dźwięków wiem, że to człowiek o znakomitym warsztacie pianistycznym i wraz z jego interpretacją w pełni zrozumiem kompozycje.
Zajmujesz się nie tylko graniem, ale też piszesz własne utwory.
Komponuję raczej szkice niż zaawansowane utwory. Tak to przynajmniej odbieram. Główne elementy zapisuję w nutach. Tam jest określona tonacja, metrum, tematy, ich kolejność, miejsca na solówki. Taki utwór to jednak w jazzie dopiero baza. Dojrzała forma powstaje dopiero, gdy spotykamy się wszyscy, zaczynamy grać i dookreślamy to, czego w zapisie nie ma. Np. Keith Jarrett grając znany temat, często zmienia w nim nuty. Interpretuje go na swój sposób, zachowując to, co najistotniejsze. Zapis utworu to po prostu potencjał, na którym bazujemy. Oczywiście, ważne jest, żeby ludzie grający jazz dobrze go wspólnie wykonywali. Wtedy można puścić wodze fantazji, a balansowanie w improwizacjach na krawędzi katastrofy tylko dodaje adrenaliny.
Tytuły utworów są niekiedy naprawdę nie z tej ziemi.
Najpierw zawsze powstaje pomysł na utwór i on sam, a później próbuje się nadać mu tytuł. W pierwszej fazie wolę poczekać, aż pomysł sam się pojawi. Nie lubię pracować nad kompozycją, bo wtedy nie czuję tej lekkości i inspiracji. Gdy mam już gotową muzykę, często siadamy z grupą przyjaciół, słuchamy i szukamy w wyobraźni skojarzeń, jakie ona wywołuje. Nieocenioną pomocą w przypadku dwóch ostatnich płyt okazała się Edyta Bartosiewicz. Jej skojarzenia były tak abstrakcyjne, a jednocześnie inspirujące, że spora część została tytułami.
Weźmy choćby „Woke Up In The Desert”. Wystarczy to przeczytać, a od razu nasuwają się obrazy człowieka ni stąd, ni zowąd budzącego się pośrodku pustyni. Wczuwamy się szybko w tę sytuację i wtedy np. talerz perkusji pocierany szczotką nie jest już zwykłym szmerem, ale brzmi niczym syczący wąż, sunący po rozgrzanym piasku. Właśnie takich tytułów szukam.

84-86 03 2011 02     84-86 03 2011 03

Twój najnowszy album nosi tytuł „Faithful”. Czemu jesteś wierny?
Jestem wierny temu, co robię i lojalny wobec kolegów z zespołu. Tytuł był sugestią Manfreda Eichera z ECM-u i myślę, że to dobre podsumowanie naszej już blisko 20-letniej współpracy. Zawsze cechowała ją właśnie taka wierność ideałom i sobie nawzajem, dlatego tyle lat udało się to kontynuować i nie mamy zamiaru się rozstawać.
Skoro już wspomniałeś o ECM-ie, to jak wygląda praca w tej legendarnej wytwórni?
Nic się nie dzieje przypadkowo ani w pośpiechu. Na wiele miesięcy przed rejestracją szukamy materiału na płytę. Wspólnie wybieramy studio. Pierwszych kilka albumów nagrywaliśmy w słynnym Rainbow Studio w Oslo. Poznając niezwykłą atmosferę spokoju i skupienia, jaka tam panuje, trudno się dziwić, że w tym miejscu powstało tyle fantastycznych płyt. Nagrywaliśmy też w Avatar Studio w Nowym Jorku, a ostatnio – w szwajcarskim Lugano.
Magiczny moment następuje zawsze wtedy, gdy pada hasło „tape is rolling” i nie ma już odwrotu; trzeba dać z siebie wszystko. Na szczęście zawsze czujemy duże wsparcie od ludzi obecnych w trakcie nagrywania, w tym oczywiście od Eichera. On zawsze siedzi obok reżysera dźwięku, sugeruje poprawki w ustawieniu parametrów nagrania czy samych mikrofonów. Ma niezwykłe ucho, dzięki które mu fortepian na płytach ECM-u zawsze brzmi perfekcyjnie. Czasem się spieramy o szczegóły, ale ponieważ mamy podobny gust i w pełni mu ufam, nigdy nie było poważniejszych tarć między nami. „Faithful” to pewnie nie ostatnia płyta, którą wydałem w ECM-ie.
Jaki jest Eicher jako producent?
To wyjątkowy człowiek. Doświadczony, o ogromnej wiedzy i pasji. Obecny zawsze i na każdym etapie produkcji. Mam porównanie z moimi wcześniejszymi nagraniami robionymi jeszcze w Polsce, gdzie producenta praktycznie nie było. Nie próbował pomagać, nie tworzył jakiejkolwiek atmosfery sprzyjającej pracy, pozytywnego napięcia. Eicher to kreuje z łatwością i mnie to odpowiada, choć wiem, że bywają artyści, którym jakakolwiek forma „stania nad głową” nie pomaga. Również uważam, że aby nagrać świetną płytę, wystarczy mieć wyobrażenie o muzyce, jaka ma powstać, a następnie wcielić je w życie. Twórca sam staje się wtedy tzw. producentem.
Na czym słuchasz w domu?
Może to nie zabrzmi zbyt ambitnie, ale gdy kupowałem sprzęt, nie miałem wiele pieniędzy akurat na ten cel i postanowiłem wybrać coś taniego, ale nieźle brzmiącego. Wybór padł na Yamahę Piano Craft. Niedawno dołączyły do niej aktywne monitory Geneleca, które podpiąłem do komputera i muszę stwierdzić, że ten zestaw brzmi lepiej. Ma fajniejszą górę i środek.
Fortepiany w jazzie to te same instrumenty, na których gra się klasykę. Masz ulubioną markę?
Gdy tylko mogę, wybieram Steinwaya. Jego brzmienie najbardziej mi odpowiada. Oczywiście nie każdy się nadaje. Kiedyś w Nowym Jorku odwiedziłem salon tej firmy i wybierałem instrument na sesję w Avatar Studio. Po wypróbowaniu czterech ostatecznie zdecydowałem się na instrument, który, jak się okazało, zawsze zabierał na swoje amerykańskie recitale Krystian Zimerman. Brzmienie było znakomite. W górnych rejestrach dźwięk się rozjaśniał, pojawiały się wysokie alikwoty, które jednak nie brzmiały zbyt twardo. Proporcje między oktawami były idealne. Fortepian zagrał na płycie „January”. Niestety, nie stać mnie jeszcze, by mieć to cudo w domu, więc gram na instrumencie Yamahy. Nie narzekam. To bardzo udany 20-letni egzemplarz, jeszcze z klawiszami z prawdziwej kości słoniowej. Życzyłbym sobie, żeby każdy jazzowy klub w naszym kraju miał przynajmniej tej klasy instrument.
Czyli nie jest dobrze?
Jest strasznie. Może trochę lepiej niż 10, 20 lat temu, ale nadal bez trudu można spotkać miejsca, gdzie gra na fortepianie grozi niemalże kalectwem. Na takim złomie trudno wydobyć kilka czystych dźwięków, więc trudno mówić o muzyce. Kondycję danego kraju łatwo poznać po stanie jego fortepianów. W Niemczech czy Francji zazwyczaj trafiam na instrumenty dobrze brzmiące, nastrojone i zadbane. U nas do tego stanu jeszcze daleko. Kiedyś na jednym z koncertów dostałem nawet w głowę odpadającym wierzchem klawisza. Dobrze, że nie struną, bo dziś byśmy nie rozmawiali.
Jakie masz plany poza promowaniem nowej płyty?
Muzyk zawsze musi mieć plany, wyprzedzać myślami czas i marzyć, z kim i gdzie chciałby zagrać. Jaką muzykę w sobie odnaleźć czy stworzyć. Chciałbym móc jeszcze raz wystąpić z Janem Garbarkiem. To wielki muzyk i spotkanie z nim na scenie to nieopisana przyjemność. Najbliższe plany to oczywiście trasy promujące „Faithful”. W marcu po Polsce, w kwietniu w Niemczech, a w maju we Francji. Jesienią chcemy pojechać do Norwegii, a potem to jeszcze nie wiem. Np. nagrać kolejną płytę dla ECM-u.
Dziękuję za rozmowę!

Źródło: HFiM 03/2011

Pobierz ten artykuł jako PDF