HFM

artykulylista3

 

Coldplay w Warszawie, czyli sztuka stadionowego koncertu

84-87 11 2012 01Brytyjski kwartet zagrał w Warszawie przed ponad 40 tysiącami osób i udowodnił, że na nowym Stadionie Narodowym da się zorganizować bardzo dobry koncert.

Zapewne u większości melomanów perspektywa koncertu na stadionie nie wzbudza ekscytacji. Obiekty tego typu są niewdzięczne akustycznie, w dodatku, w czasie tak wielkiej imprezy trudno o wrażenie bezpośredniego kontaktu z wykonawcą, którego ogląda się na telebimie bądź przez lornetkę.
Tak jednak zwykle wygląda droga na szczyt. Najpierw gra się w klubach dla kilkuset osób; później w halach dla 5-10 tysięcy. W końcu dołącza się do grona około 20 wykonawców, którzy jeżdżą w trasy po obiektach sportowych mieszczących kilkadziesiąt tysięcy ludzi.


Do niedawna w Polsce jedynym koncertowym stadionem był obiekt w Chorzowie. W Warszawie jego funkcję pełnił, z nie najlepszym zresztą skutkiem, tor wyścigów na Służewcu. Nowe stadiony, wybudowane pod sztandarem Euro 2012, pozwolą prawdopodobnie organizować więcej tego typu imprez. Na razie mamy za sobą trzy: Madonny i Coldplay w Warszawie oraz Jennifer Lopez w Gdańsku. Przynajmniej jeden z nich, wrześniowy Coldplay, w ramach trasy promującej album „Mylo Xyloto” udowodnił, że stadionowe koncerty mogą stanowić nie lada przeżycie!
Coldplay to obecnie jedna z najbardziej znanych grup muzyki popularnej. Przez kilkanaście lat Brytyjczycy zgarnęli siedem nagród Grammy i tyleż Brit Awards. Sprzedali ponad 55 milionów płyt, a w dodatku, od czasu swojego pierwszego hitu „Yellow”, nagrywają przebój za przebojem.
W czasie trasy, w ramach której odwiedzili Polskę, zagrali ponad 80 koncertów w Europie, USA i Australii. Wrześniowy koncert był ich drugą wizytą w naszym kraju. Przed rokiem wystąpili w ramach festiwalu Open’er.
Co ciekawe, pomimo niebywałej popularności, zespołowi udaje się utrzymać image zwykłych, sympatycznych facetów. Rzeczywiście, kwartetu nie tworzą wybitni instrumentaliści czy ludzie epatujący stylem i manierą rockmanów. Ale trudno też mówić, że to czwórka przeciętnych ludzi, bo sam tylko Chris Martin to wulkan scenicznej energii. W Warszawie wyglądał, jakby się przednio bawił. Skakał, śpiewał i grał. W porównaniu z innymi „wielkimi” kapelami, muzycy Coldplay wyróżniają się jednak… względną normalnością. Co nie znaczy, że ich koncerty nie są wyjątkowe.

84-87 11 2012 02     84-87 11 2012 03

Grupa dała w Warszawie niezapomniany, efektowny spektakl – prawdopodobnie najważniejsze wydarzenie popowego sezonu 2012 w Polsce. I chociaż zwykle w takich sytuacjach chwali się samych muzyków, warto zajrzeć za kulisy i dostrzec to, czego z zewnątrz nie widać.
Organizacja imprezy tej rangi to niezwykle złożone wydarzenie i mrówcza praca, w którą zaangażowane są setki osób. Pierwsze przygotowania do koncertu tej klasy ruszają przynajmniej sześć miesięcy przed jego terminem, a często nawet rok wcześniej. Rider, czyli zestaw wymogów, które wysyła wykonawca do organizatora, jest szczegółowy i objętością przypomina grubą książkę. Zawiera spis wszystkich elementów – od gastronomii po szczegóły techniczne związane z nagłośnieniem, projekcjami i pirotechniką.
Słynna anegdota opowiada o riderze grupy Van Halen, którym zespół posługiwał się w latach 80. W samym środku książki pełnej specyfikacji technicznych znajdował się punkt, w którym grupa żądała w garderobie miski pełnej cukierków M&M’s z wyraźnym zaznaczeniem: „bez brązowych”. Opowieść ta funkcjonowała jako przykład nieznośnego gwiazdorstwa i kaprysów zespołów rockowych, do czasu gdy jej znaczenie wytłumaczył w swej autobiografii David Lee Roth. M&M’s działały jak papierek lakmusowy – gdy muzycy w garderobie zauważali, że ich cukierkowa zachcianka została spełniona, wiedzieli, że reszta ridera została przeczytana dokładnie i że nie muszą się obawiać o istotne szczegóły. Jeśli zauważali, że brązowe cukierki są, odstawiali organizatorom małe przedstawienie (w riderze uprzedzali o surowych konsekwencjach finansowych w razie niewywiązania się z umowy). Na koniec dwa razy sprawdzali ustawienia sprzętu, podejrzewając, że organizator nie wykonał roboty solidnie. Ile nerwów kosztowały M&M’s-y ludzi przygotowujących koncerty i gdzie się podziały brązowe, trudno stwierdzić.
Sam Lee Roth przyznaje, że praktyka była potrzebna w latach 80., kiedy organizatorzy przykładali mniejszą wagę do spełniania wymogów wykonawców. Dziś podejście jest o wiele bardziej profesjonalne. Przyjęło się, że duże zespoły zabierają ze sobą dwie lub trzy sceny. Dzięki temu jedna ekipa może pracować nad rozstawianiem w jednym mieście, kiedy w drugim inni ludzie pakują sprzęt po zakończonym koncercie. Zależnie od wielkości dekoracji, jeden zestaw przewozi kilkadziesiąt ciężarówek. W latach 2009-11, na trasie uznawanej za najbardziej dochodową w historii muzyki (ponad 700 milionów dolarów wpływów!), U2 potrzebowało 120 ciężarówek do każdej z trzech gigantycznych scen!

84-87 11 2012 04     84-87 11 2012 06

Z Coldplayem jeździło ich, bagatela, 30. Do Warszawy przyjechało też dziesięć autobusów ekipy technicznej, czyli w sumie około stu kilkudziesięciu osób: realizatorów dźwięku, oświetleniowców, pracowników technicznych. Organizator zatrudnił co najmniej drugie tyle ludzi do pomocy przy produkcji: rozkładaniu scenografii, nagłośnienia czy świateł. Ekipa weszła na stadion na trzy dni przed koncertem. Tyle czasu potrzebowała na ustawienie sceny z pięcioma okrągłymi ekranami i wież z nagłośnieniem.
Tych kilkaset osób nie wyczerpuje składu międzynarodowej małej armii biorącej udział w stadionowych manewrach. W trakcie samej imprezy kolejni pracownicy zostają zaangażowani do sprawdzania biletów, ochrony, obsługi obiektu, informacji. W sumie liczba osób obsługujących koncert zwiększa się o kolejne setki. „Najistotniejszym problemem jest logistyka” – mówi Maciej Smyczyński, kierownik produkcji z firmy Alter Art, współorganizującej koncert Coldplay. „W przypadku imprez masowych pojawia się masa problemów, których jeszcze nie ma w przypadku koncertów klubowych czy w halach. Tutaj wpływamy na tkankę miasta. Trzeba się zastanowić nad organizacją dojazdów, parkingów, zamknięciem ulic, itd”.
W kwestiach technicznych lokalny organizator nie ma raczej pola manewru, gdyż musi się trzymać wymogów zawartych w riderze. Nie ma też wpływu na to, jak będzie wyglądała scena – czy jest ona dobrze zaplanowana czy nie. Przyjeżdża razem z zespołem i ma zostać ustawiona według jego myśli. Rzadziej bywa tak, jak w przypadku koncertu Jennifer Lopez w gdańskiej PGE Arena. Tutaj scena była budowana przez lokalnych organizatorów, specjalnie na potrzeby stadionu, ponieważ w innych miastach na trasie artystka grała w halach.
Organizatorzy występu Coldplay musieli sobie zdawać sprawę, że na efekt ich pracy czekało wielu ludzi – nie tylko samych fanów brytyjskiego kwartetu. Obawy wynikały z faktu, że odbywające się półtora miesiąca wcześniej „show” Madonny zakończyło się katastrofą nagłośnieniową. Przywiezione przez artystkę systemy zupełnie się nie sprawdziły. W efekcie media, nawet te pozamuzyczne, zaczęły traktować występ Coldplay jako ostateczny test Stadionu Narodowego jako areny koncertowej. Sugerowano, że jeśli temu zespołowi nie uda się dobrze zabrzmieć w tym miejscu, to nie uda się już żadnemu.
„Stadion, bez względu na to, czy Narodowy, czy jakikolwiek inny, nie jest łatwym obiektem do nagłaśniania” – tłumaczy Smyczyński. „Kształt studni, powoduje, że tworzące się w środku pogłosy mogą doprowadzić akustyka do rozpaczy, a publiczności zepsuć zabawę. W tym roku byłem w Warszawie na dwóch koncertach na stadionach – oba brzmiały koszmarnie. Nie powiem więc, że nie denerwowaliśmy się, jak wypadnie nasz”.
A jednak okazało się (nawiasem mówiąc nie stawia to w najlepszym świetle managementu Madonny), że chcieć to móc. Kierownik produkcji Alter Artu zapewnia, że od samego początku było widać, że Coldplay przykłada dużą wagę do nagłośnienia. Już na kilka miesięcy przed imprezą na wizję lokalną do Warszawy przyjechał współpracujący z zespołem akustyk i ocenił warunki panujące na stadionie. W efekcie tej wizyty na koncert przywieziono dodatkowe punkty nagłośnieniowe i sprzęt specjalnie dobrany do panujących tam warunków. Po rozpoczęciu występu wszyscy odetchnęli z ulgą. Dźwięk okazał się bardzo przyzwoity i o kilka klas lepszy niż na Madonnie.
Nie tylko zresztą nagłośnienie zrobiło wrażenie na widzach. Koncerty stadionowe rządzą się własnymi prawami – wymagają bogatej oprawy i scenografii, która rekompensowałaby publiczności znajdującej się kilkadziesiąt metrów od wykonawców przymus oglądania ich z daleka. Dekoracje, pięć ekranów wyświetlających wizualizacje i to, co się dzieje na scenie; ornamenty w pstrokatej kolorystyce nawiązującej do okładki „Mylo Xyloto”, balony, wystrzeliwane konfetti, fajerwerki, lasery… W warstwie wizualnej Coldplay zrobił chyba wszystko, co w czasie występu może zrobić zespół rockowy. Najefektowniej jednak wypadły „Xylobands” – kolorowe bransoletki, które otrzymał każdy przy wejściu na widownię. Włączane radiowo, rozbłyskiwały kolorowym światłem w zaplanowanych momentach. Przy zgaszeniu reszty świateł dawało to świetny efekt kilkudziesięciu tysięcy kolorowych punktów. Ale nie tylko o ładny widok chodziło. Dzięki temu prostemu gadżetowi publiczność stała się częścią spektaklu; elementem kolorowej, świetlistej scenografii.
To tylko jeden ze sposobów, którymi zespół wciągał słuchaczy do swojego spektaklu. Drugim było wychodzenie muzyków na przedłużone sceny. Na nich, bliżej fanów, wykonali m.in. klimatyczne „Warning Sign”. Miłym akcentem była też ballada „Yellow”, w czasie której publiczność wyciągała żółte balony. Dzięki takim trikom, kokieterii Martina, który zapewniał, że nie chce wyjeżdżać z Warszawy, zespołowi udało się dokonać najtrudniejszego. Coldplay sprawił, że na tym gigantycznym koncercie wytworzyła się całkiem kameralna atmosfera.
Ot i sztuka dobrego koncertu stadionowego!

Reklama

Kilkaset osób pracujących intensywnie przez kilka dni, miesiące przygotowań, tony rozstawionego i zwiniętego sprzętu. Czy kiedy ma się świadomość skali przedsięwzięcia, półtoragodzinny występ nie pozostawia niedosytu? A może właśnie łatwiej go docenić, zdając sobie sprawę, ile pracy wymaga, by zespół mógł się pokazać publiczności? „Czasem aż się łezka w oku kręci, gdy w kilka czy kilkanaście godzin demontujemy olbrzymią scenę, którą rozstawialiśmy wcześniej 3, 4, a czasem nawet 5 dni” – mówi Smyczyński. „Ale reakcja publiczności wynagradza tę pracę. Jeśli ona jest zadowolona z półtoragodzinnego występu, to jesteśmy i my”.
Po koncercie Coldplay publiczność wychodziła ze stadionu dosłownie rozśpiewana!
Kompozycje z „Mylo Xyloto”, które zdominowały „setlistę”, wybornie się sprawdzają na żywo: od otwierającego płytę i koncert „Hurts Like Heaven” po zagrane w bisach „Every Teardrop Is a Waterfall”. Trudno się było oprzeć wrażeniu, że nieskomplikowane, energiczne, oparte na prostych rytmach piosenki wywoływały u muzyków autentyczną radość. Dobra atmosfera nie pozostała bez wpływu na publiczność i jakość spektaklu. Nic dziwnego, że jeszcze na ten rok zapowiedziano płytę i film dokumentujący ostatnią trasę Coldplay. Wydawnictwo nazwane po prostu „Live 2012” powinno się ukazać w listopadzie. Koncertowe wykonanie piosenek z „Mylo Xyloto”, uzupełnione słynnymi kompozycjami grupy, takimi jak „Speed of Sound”, „Clocks”, „Fix You” czy „In My Place” zwiastuje dobry album koncertowy. Będzie stanowić pamiątkę również po warszawskiej imprezie. Wielkich rozmiarów superprodukcji, która okazała się równie dużym sukcesem.

Autor: Bartosz Szurik
Źródło: HFiM 11/2012

Pobierz ten artykuł jako PDF